Czułam się niekochana, zaniedbana i nierozumiana. Wiecie, o czym mówię. W końcu to rzeczywistość wielu kobiet. Najpierw jest cudownie, czule, namiętnie. Później przychodzi codzienność, wkrada się rutyna, a dzieci tak naprawdę dopełniają całości oddalenia. Przynajmniej tak myślimy, tak się nam wydaje. A może tylko szukamy usprawiedliwienia?
Może ja szukałam, kiedy go poznałam. Pomógł mi pozbierać zakupy, które rozsypały mi się przed autem, gdy szukałam kluczyków. Miałam zły dzień. Dzieciaki po nocnej sesji jelitówki. Mąż, który oznajmił, że nie może zostać z dziećmi i nie wie, o której wróci do domu, bo ma ważne spotkanie w pracy. Jakbym ja nie miała. Zmęczona, przygnębiona… i jeszcze te zakupy. Stałam i się na nie gapiłam. Nie wiedziałam, czy się rozpłakać, czy uciec, zostawić to wszystko. To taki moment, kiedy w głowie kołacze ci się jedna myśl: „Nie dam rady! Dłużej już nie dam rady”. I on… Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczął wyciągać jabłka spod samochodu. Pakował mi zakupy do torby, a ja nie zdążyłam nawet zareagować. Wyciągnął mi z rąk kluczyk, otworzył bagażnik, wrzucił zakupy i spojrzał na mnie roześmianymi niebieskimi oczami. „Wszystko będzie dobrze” – powiedział. Uśmiechnęłam się, zamknęłam bagażnik, nim zdążyłam zareagować i już go nie było. Za wycieraczką, właściwie nie wiem kiedy, zostawił kartkę z numerem telefonu. Wiedziałam, że to on.
Wróciłam do domu, bo sąsiadka nie miała zbyt wiele czasu, żeby siedzieć z moimi dzieciakami. Ogarnęłam cały domowy bałagan i wieczorem, kiedy usiadłam w końcu z winem na kanapie, przypomniałam sobie te oczy. Wyciągnęłam z torby kartkę i bijąc się z myślami wysłałam SMS-a: „Nie zdążyłam podziękować. Uratowałeś mi dzisiaj życie. Dziękuję. A.”. Przecież to nic takiego, zwykłe podziękowania, nic nie znaczy. K. – mój mąż wrócił do domu po północy, kiedy już spałam. Rano wyrwał mnie dźwięk telefonu: „Jak potrzebny będę kolejny raz, masz już numer”. Serce zabiło mi mocniej. Po kilku SMS-ach umówiliśmy się na kawę. Dzieci już lepiej, babcia miała wpaść z nimi zostać, bo ja musiałam być w pracy. K. pocałował mnie w policzek na do widzenia i poleciał do swoich spraw, a ja zastanawiałam się, co na siebie włożyć. Kawa wyszła w ramach podziękowania za pomoc. Był po rozwodzie, z dwójką dzieci, o których zabawnie opowiadał. W ogóle był zabawny. Taki powiew świeżości w moim nudnym i przewidywalnym życiu. Poczułam przez chwilę wolność, dotarło do mnie, że istnieje inny świat poza domem, rodziną i mężem. Śmialiśmy się, żartowaliśmy i… flirtowaliśmy. Do domu wracałam jakbym połknęła tysiąc motyli. Gdzieś z tyłu głowy czaiło się, że balansuję na granicy, ale głośniej krzyczał głos: „Przecież nic złego nie robisz”. Później był wspólny lunch, obiad, zaproszenie do kina… Do kina. Nie chciałam myśleć, że robię coś nie tak. Znajdowałam dziesiątki usprawiedliwień:
– nudny mąż,
– życie ma się tylko jedno,
– nic nie dzieje się bez przyczyny,
– nie można korzystać z szansy,
– to tylko kolega,
– każdy zasługuje na trochę rozrywki.
To tylko niektóre. Chciałam czuć się jak kobieta, chciałam, by na mnie patrzył z pożądaniem, chciałam flirtować, chciałam dać się uwieść, poczuć, że kogoś jeszcze pociągam. Mąż irytował mnie coraz bardziej. Denerwowało mnie nawet to, w jaki sposób miesza cukier w herbacie, jak trzyma widelec, jak całuje mnie w ten cholerny policzek, jak zaprzyjaźnioną nianię, sprzątaczkę i praczkę. W głowie dudniło: „Jak mogłam się tak pomylić, łączą nas tylko dzieci, nie chcę tak żyć, co zrobić”.
M. pojawił się w idealnym momencie mojego życiowego kryzysu, był lekiem na całe zło. Poszłam z nim do kina, ale z filmu nie wiem nic, całowaliśmy się i wyszliśmy szybko lądując w jego mieszkaniu. „Wyłącz myślenie. Wyłącz myślenie. Daj się ponieść chwili” – powtarzałam sobie. I dałam się ponieść. Wpadłam po uszy. Moje życie nabrało kolorów, uśmiechu, radości, roztrzepania i dzielenia czasu między dzieci, rodzinę a kochanka. Mąż przestał mi przeszkadzać, właściwie przestałam na niego zwracać uwagę. Oznajmiłam mu, że muszę zadbać o siebie i czas najwyższy, żeby on też zajął się domem, bo ja zapisałam na się na siłownie, zajęcia fitness i basen. I w końcu do czasu do czasu chcę się spotkać z przyjaciółkami. Nie był zaskoczony, w sumie nie obchodziło mnie, co myśli i czuje.
Poczułam, że tonę, że trudno mi ogarniać rzeczywistość. Mój dzień sprowadzał się do czekania na jakąś wiadomość, SMS od niego. A on potrafił milczeć kilka dni, czasami odrzucał moje propozycje spotkania. Nie mogłam sobie wtedy znaleźć miejsca, byłam uzależniona od tych spotkań, gdy się nie odzywał, leżałam w łóżku gapiąc się w sufit. Mąż przynosił mi herbatę, pytał czy czegoś potrzebuję, jeszcze bardziej mnie drażniąc. Zaproponował wyjazd na weekend z dziećmi, nie mogłam odmówić, choć chciałam uciec, zostać sama ze swoim romansem. W końcu tyle lat to ja tyrałam na to, by nasza rodzina była całością, że teraz jego kolej. Ale pojechałam. Napięcie w podróży rozładowaliśmy wspólnym śpiewaniem, graniem w nasze ulubione samochodowe zabawy. Śmiałam się, a K. powiedział: „Lubię, gdy się uśmiechasz”. W hotelu zjedliśmy kolację, poszliśmy w czwórkę na spacer, dałam się objąć mężowi, pożartować, wieczorem wypiliśmy butelkę wina na tarasie. Kładąc się spać z dziećmi miałam mętlik w głowie. Pierwszy raz targnęły mną wyrzuty sumienia.
Stałam się uważniejsza. Po świetnym weekendzie zobaczyłam, jak mój mąż dobrze radzi sobie z dziećmi, jak z nimi rozmawia, śmieje się. Nie zauważyłam, jak od kilku tygodni ogarniał dom – pranie, zmywarka, posprzątane, w pewnym momencie przestał mnie pytać o zakupy, sam je robił wiedząc, czego brakuje. Efekt mojego buntu, a może wystarczył prosty komunikat z mojej strony…? I nagle coś się zmieniło. Dostałam propozycję zmiany pracy. Spędziłam z mężem kilka wieczorów dyskutując na ten temat. Mówił: „Dasz radę, wierzę w ciebie”. A ja czułam jego wsparcie, to, że mogę na nim polegać. Zaczęłam inaczej na niego patrzeć, zaproponowałam wspólne kino, bo tak dawno nigdzie nie byliśmy. Poczułam, że mam obok siebie partnera i przyjaciela, kogoś, kto zna mnie jak mało kto, kto czyta w moich obawach i wątpliwościach, kto wie, czego się boję, a co lubię… Bezpieczeństwo…
Nie wiedziałam, co myśleć… Bo z jednej strony ten niebieskooki romans, któremu dałam się ponieść, który wydawał mi się darem od losu, ale… tam nie było nic więcej. Seks, namiętność, chemia, śmiech… Ale jego nie interesowały moje rozterki, problemy. Nie chciał słuchać, co z moimi dziećmi, co w pracy. Wszystko obracał w żart, czego najpierw potrzebowałam, a czego później mi w tej relacji brakowało. Okej, seks był świetny, ale to do domu wracałam do człowieka, który mnie kochał, akceptował, z kim łączyła mnie więź tworzenia wspólnego życia…
Z jednej strony miałam płomienny romans, który mógł zniszczyć wszystko to, co budowałam przez lata. Z drugiej – małżeństwo na porządnym fundamencie – z kryzysami, łzami, smutkami, ale też ogromem radości, szczęścia. Paradoksalnie mój kochanek pokazywał mi nie braki mojego małżeństwa, ale jego rosnącą w moich oczach wartość. Otworzyłam się przed mężem – nie, nie powiedziałam o romansie, ale o swoich uczuciach, ucieczce, rosnącej frustracji i poczuciu obojętności. Powiedzieliśmy sobie wiele przykrych, ale też cudownych słów. Na kolejnego SMS-a odpisałam: „Dziękuję za cudowny czas, ale to już koniec”. Po prostu. Nie byłam tego pewna, tęskniłam, ale zdałam sobie sprawę, co mogę stracić dla chwili zabawy, bo tym był ten romans – zabawą. Ale to dzięki niemu odzyskałam swoje małżeństwo, wróciłam do mojego męża kochając go jeszcze bardziej i doceniając to, że jest w moim życiu nieustannie obecny.
Nim odjedziecie, nim dacie się ponieść chwili, dajcie sobie czas i jeszcze jedną szansę… Nim nabierzecie pewności, że romans stanie się czymś lepszym od waszego małżeństwa.