Drogi Mężu (to najbardziej adekwatne określenie dla Ciebie, bo kosztujesz sporo)! Bycie Twoją żoną to trudna sztuka, w której gram drugoplanową rolę. Pierwszą grasz Ty. Ja nieco z tyłu, ale naprawdę daje z siebie wszystko i myślę, że mogłabym tą kreacją walczyć o Oskara. Każdego dnia wcielam się perfekcyjnie w rolę perfekcyjnej pani domu. Żony raczej nie, bo jak żona i mąż nie zachowujemy się już dawno. Matką natomiast świetną jestem i tu nic nie gram. Jestem sobą.
Dzień zaczynam od uśmiechu, przyklejonego na siłę i udaję, że jestem zadowolona z mojego życia. Przytulasy z dziećmi są prawdziwe i moja radość w oczach także. Potem idę szybko do łazienki, biorę gorący prysznic. Jestem taka zziębnięta po naszych chłodnych nocach, więc ta gorąca woda działa jak zbawienie. Potem szybko krem w twarz, mycie zębów, włosy wiążę
jakiś kucyk, na szybko ubieram się wygodnie i idę dzieciom robić śniadanie. Coraz częściej kombinuję co im przygotować tak, by mi starczyło. Nie jedzenia, a pieniędzy. Tak, pieniędzy, mój drogi Mężu. Nie wydaję ich na fatałaszki, kosmetyki, buty i torebki. Jedzenie jest cholernie drogie i to wcale nie to najlepszej jakości. Nie kupuję mleka i płatków topowych firm. Liczę każdą złotówkę, ceny szybują w górę, ale Ty nie chcesz tego widzieć.
Co kilka dni łaskawie dajesz mi dwie, trzy stówy zawsze kąśliwie komentując żebym to rozważnie wydała. Ja już nie mam ochoty na polemikę. Kasę biorę, bo dzieci głodne chodzić nie będą. Nie pracuję, bo sam tak chciałeś, by Twoja żona nie martwiła się o kasę. Nie pracuję więc, ale o kasę się martwię.
Wydzielasz mi każdy grosz, nie słuchasz moich próśb. Bawisz się w „cara, Boga, Mikołaja” który wedle humoru okaże mi litość lub nie. Nie tak wygląda małżeństwo. Żona jest partnerką, a nie niewolnicą, a ja tak właśnie się czuję. Zdałam sobie sprawę z tego, że jesteś ekonomicznym przemocowcem. Że kłamiesz wszystkich dookoła karmiąc ich bajeczką jakie eldorado mi zapewniasz.
Twoja firma przynosi zyski. Jakie? Nie wiem, bo w domu mamy sejf, do którego nie mam dostępu. Jestem na Twoim garnuszku. Po cichu dorabiam sobie, by mieć za co kupić ubrania dzieciom, jakieś podstawowe kosmetyki i by móc zatankować auto. Wszystko jest tak drogie, że nie jestem w stanie zaoszczędzić z tego, co mi dajesz na życie. Pięćset plus z łaską przelewasz mi ma konto. Z tego opłacam dzieciom dodatkowy angielski i tańce. Jestem zaradna. Umiem szyć, więc stare ubrania przerabiam, a te kupione w lumpeksie lub na wyprzedaży też „robię” po swojemu.
Dbam o siebie, na ile potrafię. Nikt by nie powiedział, że jestem tak uzależniona od Ciebie. Nie przypominam zahukanej szarej myszki. Nie skarżę się ludziom. Ty uważasz, że skoro mam dach nad głową i co go gara włożyć, to nie powinnam narzekać. Kiedyś też tak myślałam. Teraz jednak wiem, że to nie tak wygląda małżeństwo. To nie układ słaby-silny. To nie uzależnienie. To nie władca i poddany.
Mój Drogi Mężu, kiedyś od Ciebie odejdę. Już wiem, że stosujesz wobec mnie i dzieci przemoc ekonomiczną, że jesteś zakompleksionym człowiekiem, który tylko w ten sposób potrafi siebie dowartościować. Pisząc ten list, robię pierwszy nieśmiały krok. Na kolejne zbieram odwagę. Głupia nie jestem, pracy się nie boję. Poradzę sobie, a Tobie zostawię pełny sejf i pusty dom…