Taka sytuacja: ich dwoje i dwójka dzieci w wieku około cztery i sześć lat. Wakacje. Miejsce dość zatłoczone, do którego trzeba odbyć jakiś dwugodzinny spacer. Słońce, piękne widoki, cud miód i malina. Tymczasem:
Ona: – Co wy znowu ode mnie chcecie? Nie widzicie, że tata tu też jest. A ty? Mógłbyś coś zrobić! Sfrustrowana, wku*wiona na maksa. Grzebie w plecaku próbując pewnie wyciągnąć jakieś picie, czy jedzenie. W nosie ma widoki, radość z tego, że tu właśnie są, że wszyscy razem. Z coraz większym nerwem szarpie plecak.
A On? Pewnie i coś by zrobił. Ale co? Może już zrobił coś nie tak, a może za chwilę zrobi. Woli nie ryzykować. Wszystko i tak może być na nie.
Kolejna sytuacja: oni dwoje już inni, tym razem z trójką dzieci. Jedno malutkie, może z osiem miesięcy, 10- i 8- latka.
Ona: – Zwariowałeś, kawa? Słodkie? Widziałeś, jakie tu są ceny?
On: – No, ale są wakacje. Chciałem, żeby było miło. Zobacz, jak pięknie… – chyba fajny gość, trzyma na rękach tego malucha.
Ona: – I dzieci tylko o słodkim, ciekawe, co zjedzą, jak wrócimy! O tym w ogóle nie myślisz – Ona jest jak chmura gradowa… Naburmuszona, nabzdyczona, a on tylko chce z nią i dziećmi miło spędzić czas.
W końcu zostają na kawie, ale Ona bezustannie upomina, że On źle trzyma dziecko, że pozwolił córce posmakować troszkę kawy. Chociaż jest ciepło demonstracyjnie zakłada koszulę z długim rękawem… A On próbuje wesoło rozmawiać z dziećmi, choć Ona twierdzi, że są za głośno.
To jeszcze jedna sytuacja: oni z dwójką dzieci, takie może sześć i osiem lat.
Ona: – Ty jak coś wymyślisz? Po co my tu właściwie przyszliśmy? Trzeba było zostać w hotelu przy basenie, a nie ciągniesz nas w taki upał. On próbuje coś tłumaczyć, przytulić ją, Ona odsuwa się ostentacyjnie. Jakby parzył, jakby chciała mu pokazać, że jednym przytuleniem, to on tu nic nie zmieni. On wstaje, idzie coś zamówić, później właściwie ze sobą nie rozmawiają. Ona tylko zwraca uwagę dzieciom, że się wybrudzą przy jedzeniu lodów.
I zastanawiam się, co jest z nami babami nie tak. Kiedy stajemy się takie zrzędzące, z wiecznymi pretensjami, którym ciężko dogodzić.
Zabraliśmy autostopem parę – młodzi ludzie. Ona: – My jesteśmy tuż przed ślubem, ale wszyscy nam mówią, że jak już będziemy małżeństwem, jak urodzą się dzieci, to wszystko, co dobre się skończy… Przekonywałam ją, że to nieprawda, ale obserwując kobiety z dziećmi, które warczały na swoich facetów mając ich za największe zło świata… chyba zwątpiłam.
Kiedy się w sobie zakochujemy jest cudownie, przepięknie, wizja wspólnego życia aż do śmierci nas uskrzydla, bo nikogo lepszego i innego obok nas sobie nie wyobrażamy. Snujemy wizję co do liczby dzieci, wybieramy imiona wcześniej zastanawiając się, kto zostanie świadkiem na naszym ślubie. Jest fantastycznie, i przecież tak będzie na zawsze.
Tyle tylko, że nie wiadomo kiedy Ona staje się pełną złości, frustracji kobietą.
I od pewnego czasu wydaje mi się, że dzieje się to wówczas, gdy pojawiają się dzieci. Kiedy one trochę podrastają, a Ona nagle rozgląda się dookoła powtarzając:
– za mało mnie przytulasz
– jesteś za mało czuły
– nie interesuję cię
– myślisz tylko o sobie
– w ogóle mi nie pomagasz
– widzisz tylko czubek własnego nosa
– dziećmi byś się w końcu zajął
– tyle dla ciebie robię, a co dostaję od ciebie?
– w ogóle nie doceniasz tego, co robię
– jesteś beznadziejny
– jesteś śmieszny…
Mówi to wszystko po tym, jak kilka ostatnich lat widziała tylko swoje własne malutkie dzieci, które potrzebowały jej, jak nikogo innego na świecie. Nie widziała, że On czeka, że próbuje się zbliżyć. Wtedy mówiła: „Seks, jaki seks, nie widzisz, że jestem zmęczona. Muszę się położyć z Olunią, bo nie zaśnie. Piotruś musi z nami spać, bo ma koszmary. Daj, lepiej ja im poczyta/przebiorę je/nakarmię”. Dzieci były na pierwszym miejscu. A teraz Ona tego pierwszego miejsca żąda od niego. Wymaga i oczekuje.
Jesteśmy wiecznie złe na tych facetów, wiecznie obarczamy ich za coś winą – że życie na spieprzyli, że z kim innymi byłoby nam lepiej, że gdyby nie On, to byśmy były „o matko Bóg wie gdzie”.
A jeszcze hasło: „Postaraj się dla waszego związku” działa na nas, jak płachta na byka. Że to ja mam się starać?!? Że z jakiej racji? Niech on się wykaże. W końcu „ja całe życie się staram. Piorę, gotuję, dziećmi się zajmuje, a on wieczny Piotruś Pan”.
Chciałam się spytać, czy nie macie dość? Czy nie męczy was ciągła walka o to, czyja racja jest bardziej słuszna, czyje zaangażowanie większe, kto daje z siebie więcej? Czy to udowadnianie facetowi, że jesteście lepsze, naprawdę może sprawiać przyjemność?
I tak wiem, nie można wszystkich jedną miarą. Ja też byłam taka. Zrzędząca, upierdliwa, czepiająca się o wszystko. Patrzyłam na te kobiety i było mi wstyd, że też tego Bogu ducha winnego faceta opie*dalałam za każdy szczegół. Bo on chciał, bo chciał się starać, chciał pomóc, tylko ja mu na to nie pozwalałam, zagarniałam całą przestrzeń, a później wylewałam frustrację, że za dużo na łeb sobie wzięłam.
I dzisiaj cieszę się, że mam to za sobą i mogłabym żałować, że zmarnowałam wiele fajnych chwil – które mogłyby być fajne, tylko ja je skutecznie psułam. Komu na złość? Jemu, czy sobie?
I nie, nasz związek nie jest idealny. On wkurza mnie niemiłosiernie czasami, ja potrafię doprowadzić go do szału. Ale jest w nas akceptacja na to, że każde z nas jest takie, a nie inne. Ze swoimi wadami, słabościami. Dziś już nie chcę przegapiać cudownie wspólnie spędzanych chwil. Jeśli jesteśmy razem, chcę, by było nam ze sobą dobrze. Bez rozliczeń, kto da z siebie więcej. Bo czy to ważne. Jeśli dajesz, a ktoś kocha – to także dostajesz. To taki prosty rachunek. Wystarczy tylko wyciągnąć po to rękę. I przestać marudzić, choćby po to, by usłyszeć, że ktoś kocha.