Siadasz obok niego na kanapie. Tępo wpatrujesz się w telewizor. – Co leci? – pytasz automatycznie. Nawet nie wiesz, czy odpowiedział. Odrętwienie. Jego wytarte dresy, skarpetki, które kupiłaś mu w hipermarkecie. Siedzi, a ty czujesz, że go nie ma. Że nie ma was. Że to wszystko wokół jest zakłamaną iluzją. Farsą, w której godzicie się brać udział. – Chcesz herbatę – pytasz. – Mhm – mruczy. A ty tak nienawidzisz tego mruczenia. Tak bardzo nienawidzisz siebie, że w ogóle pytasz. Że ciągniesz tę zabawę w rodzinę, w związek. Herbata, kolacja, wspólne łóżko, które jest już tylko łóżkiem… A kiedyś było wasze. Kiedyś…
Nie wstajesz. Nie masz siły. Nie masz siły podnieść się, iść po tę cholerną herbatę. Jakby jej zrobienie było najtrudniejszą rzeczą w twoim życiu. – Wszystko w porządku? – pyta i wyrywa cię z otępienia. „Boli cię głowa” pewnie powie. – Boli cię głowa? – pyta, przytakujesz od dawna, dla świętego spokoju. – Tak, jestem zmęczona. To wszystko. Cały teatr waszych emocji i waszej uważności. I ta bezgraniczna pustka. Ta niechęć, obrzydzenie, to krzyczące w głowie: „Uciekaj”, którego nie chcesz słyszeć. Siadasz w kuchni, jak najdalej od niego. Łapiesz oddech, jakby on zabierał ci powietrze. „Kiedy powinnam odejść?” – pytasz…
Czy już wtedy, gdy zazdrościłaś przyjaciółce?
Kiedy ukłuły cię kwiaty w jej wazonie, kiedy mówiła: „Kochanie, jutro, bo dziś mam randkę z mężem”, a ty płakałaś po jej telefonie, płakałaś nad sobą, a może wtedy jeszcze nad wami… Ale przecież wtedy właśnie byłaś mamą, w pieluchach, z cyckami na wierzchu, które dla niego przestały być waszą intymnością. Ta podmiotowość codzienności. „Podaj, pomóż, czy mógłbyś…”. Jak mogłaś chcieć kwiatów, uwagi. Przeczekaj, kryzys przychodzi z dzieckiem, minie. Nie wiesz, czy kiedykolwiek minął? „Może obnażył nasze prawdziwe uczucia?” – mówisz.
Czy wtedy, gdy za nim tęsknisz, choć jest obok?
Tak bardzo pragniesz jego dotyku, uważności. Czułości. Tak, właśnie czułości. Odgarnięcia włosów z twarzy, pocałunku w kark, który tak uwielbiasz. Kiedy twoje ciało za nim tęskni. Kiedy oszukujesz się, że jego namiętność – tak uboga, to zmęczenie… Karmisz się każdym najmniejszym gestem. Wtedy jeszcze mówisz, tłumaczysz. „Potrzebuję ciebie, tęsknię”, a słyszysz „Przecież jestem, o co znowu chodzi”. No o co? Przecież miłość to wzloty i upadki. Może teraz to właśnie upadek? Na pewno znowu wzlecicie, na pewno… Jeszcze chcesz w to wierzyć.
Czy wtedy, gdy tęsknisz za sobą?
Patrzysz w lustro zdziwiona. Masz ochotę uciec, trzasnąć drzwiami. Jak najdalej pójść. Chcesz wrócić do siebie, bo tęsknisz za kimś, kto siebie lubił, kto dawał sobie prawo do egoizmu. Kto kochał – tak szaleńczo, komu ciało płonęło od namiętności. Kto wierzył, że miłość to karma, to jedyne o co warto zawsze w życiu walczyć. Patrzysz w te smutne i zmęczone oczy. Brak w nich miłości. Gdzie jesteś? Zimna woda na twarz. Zmyta nadzieja. Chęć powrotu do siebie rozpuszczona w kroplach. Jakby tylko to co tu i teraz było ważne. Zdradza cię tylko krótki oddech, napad paniki, bijące mocniej ze strachu serce. Że to już wszystko, że to koniec, że nic więcej nie ma. Poza „Będę po 20-tej. Co na obiad?”.
Czy wtedy, kiedy tęsknisz za wami z kiedyś?
Z kiedyś? Dobre sobie. Bo co jest prawdziwe? To co było i nie przetrwało, czy to co tu od kilku lat – pełne narastającej pretensji, żalów, niespełnionych obietnic? Ale tęsknisz za szeptanym: „Jesteś cudowna. Kocham cię”, za przyspieszonym przy twoim uchu oddechu, uścisku, z którego nie mogłaś i nie chciałaś się wyplątać, jego ciężaru. Leżysz wpatrzona w sufit, on śpi obok. Nawet nie sprawdzasz, czy jest tam na pewno. Ze wstrętem myślisz o sobie. Bierzesz prysznic. Możesz zasnąć, gdy zmywasz z siebie jego zapach. Ale może tak jest wszędzie? Bo namiętność nie trwa wiecznie?
Czy wtedy, kiedy samotność wkradła się do waszego domu?
Kiedy mówisz, a on i tak cię nie słucha. Kiedy przestajecie rozmawiać, słuchać siebie nawzajem. Kiedy widzisz, ze łączą was jedynie szczegóły codzienności – taka fałszywa namiastka bliskości – co trzeba kupić, kto posprząta łazienkę, kto wyjdzie z psem, poczyta dzieciom wieczorem. Myślisz: partnerstwo. Czujesz: samotność. Wtulasz się w fotel. Czasami zasypiasz na kanapie, bo droga do waszego łóżka zdaje się być nie do pokonania. Pijecie kawę w ciszy, każde zajęte własnymi myślami. „Odbierzesz dziś dzieci, bo nie wiem, czy zdążę”, „Tak jasne” – tyle powinno wystarczyć.
Czy wtedy, kiedy już nawet się nie kłócicie?
On przestaje pytać: „O co ci chodzi?”, a ty nie zaczynasz. Masz na drugie imię: „To-nic-nie-zmieni”. Szkoda słów, które przestają mieć znaczenie. „Zależy ci jeszcze na mnie?”, „Chcesz coś zrobić?”, „Czy ty nie widzisz, że nas nie ma?”. Może zamiast tego powiedzieć: „Odchodzę. To koniec”. Może to jest ten moment, kiedy już nie walczysz. Kiedy nie masz nadziei, a pozostaje jedynie bezsilność. Kiedy pytasz: „Kochasz mnie?”, a on odpowiada: „A ty co teraz?”. Albo kiedy już nie pytasz w ogóle? Na tej kanapie, między wami cegła po cegle staje mur frustracji, pretensji, niezrozumienia, tego: „bo ty zawsze”, a „ja to nigdy”. Niemy dramat.
Czy wtedy, kiedy pozostaje żal i smutek?
Jesteście jedynie uzupełnieniem codzienności. Gdzieś obok siebie, zresztą jakie ma znaczenie, jak daleko. Już nie wracacie. Nie przykrywacie się wspólną kołdrą. Nie patrzycie na siebie. Rytm wyznacza praca, dzieci, to co łączy to wspólne obowiązki – nie wobec siebie, ale wobec innych.
Patrzysz na niego, na tej kanapie. Chcesz wstać. Otworzyć okno. Przewietrzyć swoje życie.
Co cię trzyma? Chcesz jeszcze raz zawalczyć? Ile może być ostatnich bitew, ile razy powiesz: „Jeszcze chwila, miesiąc. Jeszcze coś zrobię. Muszę”. Bo jeszcze dzieci, wspólne mieszkanie, bo tak bardzo nie chcesz tracić nadziei. Bo nadal jest w tobie wiara, że nie pozwoli ci odejść, a może strach, że jednak nie będzie walczył?
Kochasz? Czy to wystarczy, by zostać.