„Konkrety, proszę Pani, konkrety – jak się wyleczyć ze złej miłości?”
Nie mam niestety recepty na wszystko, ale mam receptę na siebie. Ja zrobiłam to tak:
? KROK PIERWSZY
Bardzo mało ode mnie zależny. W jakichś 80% jest to zasługa mojego małżonka, który zrobił, co było tylko w Jego męskiej mocy, żeby mi pokazać nowe, nieznane mi do tej pory, rejony egoizmu, niedojrzałości i zwykłego chamstwa. Przez kilka lat upewniał się, że wystarczająco okazywał mi brak miłości, empatii i chęci współpracy. Zdrady (nie z jego winy!) to był pryszcz w porównaniu z festiwalem niespełnionych obietnic – takich od „Zerwałem z nią kontakt!”, przez „Pójdę na terapię„, aż po zwyczajne „Zrobię to! Naprawię! Pomogę!”. Namiętnie rzucał we mnie truizmami typu „Ja już taki jestem, taki zły, ja już się nie zmienię”, czyli tekstami typowych narcyzów lub wyjątkowo niedojrzałych psychicznie osobników, przekonanych, że po prostu nie muszą nad sobą pracować i mają święte prawo krzywdzić innych, skoro im w duszy gra. Miś Pyś wyprowadził się i przezimował kilka miesięcy w oddaleniu ode mnie dokładnie w takim samym stylu, w jakim żył ze mną pod jednym dachem, czyli w milczeniu, dezaprobacie i zostawiając mnie ze wszystkim samą. I chwała Mu za to! Ciężej jest wybić sobie z serca i głowy kogoś, kto się stara!
? KROK DRUGI
Totalnie niezależny ode mnie: choroba. Nagle priorytety stają się jeszcze bardziej wyraźne, problemy jakoś tracą na mocy. Zadajesz sobie pytanie: czy warto? No nie warto! Szkoda energii. Czy chcesz, żeby ktoś, kto tyle lat, nawet po rozstaniu, funduje Ci ostrą jazdę bez trzymanki, był przy Tobie w szpitalu, by trzymał za rękę, gdy będziesz umierać (czy będzie to za miesiąc, czy za 50 lat)? No ja nie.
? KROK TRZECI
Najbardziej czasochłonny i bolesny – praca nad sobą. Zainwestowanie W SIEBIE. Uznanie, że JA jestem dla siebie najważniejsza – zdrowa dawka egoizmu. Zastanawianie się, dlaczego dałam się złapać na ten perfidny lep niedojrzałej, wręcz gówniarskiej, miłości. I dlaczego, do jasnej ciasnej, pozwoliłam aż tak daleko przekroczyć własne granice??
Nie będę oszukiwać – mi to zajęło lata (rozpoczęłam jeszcze będąc w związku) i zaangażowany w to był terapeuta. Czytałam tony literatury, chodziłam na szkolenia, kursy, warsztaty. Wzmacniałam się, szukałam siły, żeby sobie poradzić. Ale ja mało pojętna w tej dziedzinie mogę być, nie wykluczam, że innej poszłoby szybciej (nawet znam takie, co to po moim lubym szybko się otrząsnęły i nieporównywalnie łatwiej znalazły prawdziwych, mądrych mężczyzn – wychodzi, że ja miałam taki feler…)
? KROK CZWARTY
Zastanowienie się, ile z tego, co się w widziało w obiekcie westchnień, rzeczywiście było prawdą, a ile to projekcja i chciejstwo, czyli klasyczne wishful thinking.
W moim wypadku pomogło mi to, że mam nałóg pisania – przelewanie na papier lub klawiaturę zdarzeń i myśli zawsze mi wiele w głowie układało i wyjaśniało. Z 10 lat związku mam 8 pamiętników, odtworzyłam więc sobie te lata, krok po kroku. Przeszłam jeszcze raz przez to, co było dobre i przez to, co było złe. Tego drugiego było nieporównywalnie więcej, no sorry Gregory, tak było. Mam przewagę nad moim partnerem właśnie w tym, że wszystko, co istotne, mam jakoś dam udokumentowane, spisane i moje problemy z pamięcią można zweryfikować. Przerobiłam więc jeszcze raz samotność, zdrady, kłamstwa, poczucie winy, choroby, poronienia, depresje, leki, więcej zdrad, więcej kłamstw, obwinianie mnie o wszelkie niepowodzenia. I tak dalej. Dobre chwile też przerobiłam, ale, patrząc z perspektywy czasu, nie dają już rady zrównoważyć ogromu zwykłej podłości i perfidii, które pojawiły się później.
Więc w którejś chwili musiałam sobie polać tequilę i przyznać, że wspaniały, opiekuńczy i dojrzały mężczyzna, którego ja widziałam, to nie ten sam, którego opisałam i którego widzę obecnie. Ergo, jest szansa, że sobie wmówiłam. Tezę ową, oprócz oparów mocnego trunku, wzmacniał jeszcze fakt, że mój partner związków już kilka za sobą ma (niektóre nawet odbyły się w trakcie związku ze mną) i o ile mi wiadomo, wszystkie skończyły się raczej niesympatycznie. Czyli ze mną to raczej nie przypadek. Czyli moja wiara uczyniła cuda na kilka lat, a jak wiemy, cudów nie ma.
? KROK PIĄTY
Bilans zysków i strat. To podpowiedział mi mój przyjaciel, z zawodu i powołania terapeuta i coach. I to był przysłowiowy gwóźdź do trumny mojego zapatrzenia w obiekt mężczyzny, dotychczas nazywanego mężczyzną życia.
Bo wraz z pożegnaniem się z nim, zmieniło się w moim życiu bardzo, bardzo niewiele. Już przed wyprowadzką i tak prowadziliśmy osobne życia, które jednoczyły się jedynie sporadycznie przy stole lub na kanapie, przy oglądaniu wspólnie ulubionych seriali i filmów. Czasem wychodziliśmy do kina, ale coraz rzadziej, a jak już, to było jak na spotkaniu z kolegą, często nawet bez rozmawiania ze sobą. Częściej wychodziłam ze znajomymi lub sama, bo preferowany przeze mnie rodzaj rozrywki i chęć refleksji były coraz mniej chętnie widziane. Małżonek z oddaniem woził mnie wszędzie, nawet jak się upierałam, że mogłabym sama pojechać – dzisiaj, w obliczu choroby trochę utrudniającej mi poruszanie się i decyzyjność, czasami mi tego brakuje, jednak rola taksówkarza to nie do końca to, czego się pragnie od życiowego partnera. Poza tym było milczenie i coraz więcej milczenia. Robienie na złość, jak dziecko. Notoryczne nie dotrzymywanie danego słowa. I tak dalej. Jednym słowem: niepewność. Nie, nie brakuje mi tego. Z rzeczy materialnych, mam teraz jeden pokój w domu więcej, od kiedy małżonek się wyprowadził. Z rzeczy niematerialnych mam… większy spokój ducha. Nie kurczę się na samą myśl o powrocie do domu, gdzie trzeba będzie uważać na każdy wyraz twarzy (bo co miałaś na myśli, jak tak się uśmiechnęłaś?), na każde słowo (a co miał oznaczać ten ton?), na totalną osobność pod jednym dachem.
Powróciło do mnie kilku znajomych, z którymi zerwałam kontakt, bo nie mieli o moim małżonku najlepszej opinii, a przecież nie wolno było w mojej obecności znieważać i umniejszać mojego własnego, prywatnego bóstwa!
Paradoksalnie, mam więcej uwagi, czułości, przytuleń, rozmów, nawet dobrego seksu, niż podczas ostatnich lat małżeństwa.
Załamanie miałam w chwili, gdy nagle okazało się, że poważnie choruję, czułam się jak żeglarz na nieznanym morzu, osamotniona i miotana falami w czasie burzy. Ale nawet tutaj Miś Pyś pokazał, na co go stać – czyli odsyłam do Kroku Pierwszego.
Podsumowując? Są dwa wyjścia:
1. Uznać, że życie się skończyło. Załamać się. Zapuścić się. Połknąć garści tabletek, mając pewność, że nasze Kochanie i tak niczego z tego nie zrozumie.
2. Wstać, otrzepać się i uznać, że przeżyję. Może jakąś lekcję z tego wyciągnąć, np. taką, żeby lepiej inwestować uczucia, energię, wiarę.
Nie wiem, który sposób Wy wybierzecie. Jeśli chodzi o mnie, to niedawno zrzuciłam sobie na nogę baniak wody 18 litrów i nawet mi kość nie pękła – niezniszczalna, znaczy się, jestem.
Czego i Państwu życzę.