Moja droga…
kiedyś już u mnie byłaś, bo pamiętam każdy dotyk i każde muśnięcie warg. I każde słowo, które krok po kroku upewniało mnie w tym, że jesteś. A byłaś od bladego świtu, gdy ogrzewałaś mnie jego ramionami, aż po deszczową i smutną nocą, gdy kazałaś mu wracać, przeprosić i już więcej nie zostawiać. I dobrze nam było razem przez te wszystkie lata, słońce świeciło jaśniej, a sny zawsze były piękne. Tylko potem, coś się stało. Ja się poddałam, a ty zrezygnowałaś. Nie zatrzymywałam cię, gdy wychodziłaś, nie odwróciłaś się nawet. Stałam w oknie i widziałam, jak pakujesz do samochodu swoje rzeczy, a potem odjeżdżasz. To wtedy mocno zatrzasnęłam za tobą drzwi.
I przez długie lata udawałam, że ciebie nie potrzebuję.
Bo zawsze można kogoś zaprosić na chwilę, że wystarczy te parę nocy i kilka szalonych dni, gdzie złudzenie, że siedzisz obok, zamazuje rzeczywistość. Ale gdy wracałam do pustego mieszkania i nie mogłam się odnaleźć w zbyt dużym łóżku, czułam całą sobą, że już się nie gniewam na ciebie, że już nie mam żalu i chcę, żebyś wróciła. Żebyś zapukała do drzwi, bo ja tam stoję i czekam. Zupełnie inna niż wtedy, gdy byłaś u mnie pierwszy raz. Już wiem, że nie wolno cię ponaglać i wymagać zbyt wiele. Że nie warto naciskać i przyspieszać biegu wydarzeń. Nie można cię szukać na siłę tam, gdzie już byłaś, ale jednak postanowiłaś zniknąć. Nauczyłam się tego przez te wszystkie noce i dni, kiedy tak bardzo za tobą tęskniłam, że wędrowałam z łóżka do łóżka, w każdym zostawiając bezpowrotnie cząstkę siebie. I było mnie coraz mniej.
A pamiętasz, jak często nosiłyśmy sukienki w kwiaty i różowe trampki? A w lustrze widziałam uśmiechnięta i pragnąca żyć dziewczynę? Teraz jej nie ma, bo przyszła inna, przezroczysta. Ty też teraz, gdzieś tam chodzisz sama i blakniesz. Bo zapomniałam, że tylko razem tworzymy całość, jak wydech i wdech, jak opadanie i podnoszenie się powiek. Żeby zobaczyć, jak pięknie wyglądasz, gdy leżysz obok i jeszcze śpisz. I mruczysz, gdy usiłuję cię dobudzić, że jeszcze tylko kilka minut. I żebym cię przytuliła, bo kochasz dotyk mojej skóry. A teraz,] śpimy w cudzych sypialniach albo wracamy do swoich, ciemnych i pustych, szukając się przez sen dłonią po chłodnej pościeli. I strach nas budzi, bo już od tak dawna nie możemy się spotkać, że rozmywa się obraz w naszej pamięci tak bardzo, że zaczęłam sobie wyobrażać, że można żyć bez ciebie.
Bo mi nie mówisz, że się martwisz ani nie wściekasz, gdy się spóźniam i znowu zawalam. Bo, nie zajmujesz mi łazienki i nie rozrzucasz skarpet, gdzie tylko się da. Nie marudzisz, że znowu mielone i że padam zmęczona, zamiast być żoną i kochanką. I nie milczysz trzy dni po kłótni o twoją matkę. Mam spokój i ciszę, która aż dzwoni w uszach i przeraża blokując oddech. I wlekę się do apteki z gorączką i kaszlem, bo przecież sama sobie wystarczam, samej mi najlepiej. Zwłaszcza, gdy budzą mnie koszmary, a życie wali mi się na łeb. To bujda, że można bez ciebie, że jest lepiej, albo tak samo i bez różnicy. To nieprawda, że ból jest taki sam z tobą czy w pojedynkę, że noce są pełne tych samych gwiazd. Bez ciebie nawet oddech jest płytszy, a łzy bardziej słone. Nie chcę już kłamać i się wypierać, bronić przed tobą, odpychać i uciekać. Umierać z tęsknoty tak bardzo, że aż nie oczekiwać następnego dnia. Bo bez ciebie każdy kolejny jest nie do zniesienia.
Moja kochana, otworzyłam drzwi pod adresem, który tak dobrze przecież znasz. I już ich nie zamknę, żebyś mogła przyjść o każdej porze, bo czekam ciągle. I ucieszę się zawsze, gdy usłyszę, jak idziesz po schodach. Bo zrozumiałam, że tylko z tobą wróci dziewczyna sprzed lat, która śmiała się do mnie z lustrzanego odbicia. Ta, która wierzyła, że nie istnieje niemożliwe. Ta, co czerpała z ciebie siłę i moc, dzięki której nic nie potrafiło jej złamać. Ta, która karmiła cię swoją wiarą i dzięki której rosłaś w siłę. Wrócisz już do mnie? Tak bardzo bym chciała. Wyjść z domu sama, szara i rozmyta i spotkać cię za rogiem. A wrócić w różowych trampkach, trzymając cię za rękę.
Miłość – moja ukochana, ja tu jestem i czekam na ciebie…