Spontanicznie? W żadnym wypadku. Do ślubu przygotowywałam się rok. 12 miesięcy to sporo, żeby wszystko sobie przemyśleć, zapytać siebie, czego się naprawdę chce. Ale jak masz 19 lat to o życiu wiesz tak niewiele… Skąd ja miałam mieć te głębokie refleksje o związkach, małżeństwie? Skąd miałam wiedzieć czego chcę? Moje pojęcie miłości zamykało się wokół schematu: piękna rodzina, biały obrus i co najmniej dwójka dzieci. Wierzyłam, że to jest szczęście w miłości – znaleźć kogoś, z kim założysz rodzinę i będziesz żyć jak żyli twoi rodzice. Spełnienie? Porozumienie, namiętność? Rosłam w przekonaniu, że kobiecą rolą jest być dobrą matką i przykładną żoną.
Mam żal. Ogromny żal do mamy, na ojca czuję wściekłość. Żałuję, że tak mnie wychowali, bo zamiast lat spędzonych na modlitwie pod krzyżem i sypaniu kwiatków przy ołtarzu mogłam mieć fajne, normalne dzieciństwo i młodość pełną lepszych i gorszych relacji, wszystkiego tego, co dałoby mi pojęcie o prawdziwym życiu. Stało się inaczej. Wyszłam za mąż o wiele za wcześnie i zmarnowałam 5 lat życia. Jeśli urodzę kiedyś córkę, będę jej powtarzać: myśl o swoich potrzebach, poznawaj siebie, odkrywaj kim chcesz być. A kiedy podrośnie powiem: miej różne znajomości, ucz się miłości, poznawaj swoje ciało i stawiaj na związek, w którym czujesz się spełniona, pod każdym względem. Ja robię to dopiero teraz.
Grzeczne dziewczynki zostają tutaj
Pochodzę z małego miasteczka. Rynek, kościół i dwie szkoły. Takie miasteczka są niebezpieczne dla młodych, grzecznych i zdolnych dziewczynek, bo nie stawiają im wymagań, nie uczą życia. No, chyba że takiego małomiasteczkowego, bezpiecznego życia. Ale jak chcesz przekroczyć te bezpieczne granice, jak chcesz wyruszyć na poszukiwanie prawdziwej siebie, dowiedzieć się kim naprawdę jesteś, tam tego nie zrobisz. Wszyscy cię kontrolują, otaczasz się ludźmi, którzy znają cię od małego. Rodzice, sąsiedzi, nauczyciele i ksiądz. Ksiądz jest tu najważniejszy.
Byłam tą grzeczną, cichą, zdolną, ładną dziewczynką. Dumą rodziców: ojca – pana burmistrza i mamy – przykładnej gospodyni domowej. Patriarchatem pachniało u nas na kilometr. Pamiętam jak jako małe dziewczynki kłóciłyśmy się z siostrą o to, która ma podać ojcu herbatę, przynieść kapcie. Szykowałyśmy mu tron z krzeseł, kiedy wracał z pracy, a on chwalił nas, jakimi będziemy świetnymi żonami. Mama? Ona chyba była szczęśliwa. Jej to wystarczało: miała swoje królestwo – kuchnię, którą dogadzała ojcu i swoje różańcowe koło gospodyń. Nasze życie wyznaczał stały rytm: w tygodniu szkoła i obowiązki, w tym te w parafialnym kółku dla dzieci, w sobotę zawsze porządki, w niedzielę msza i domowe ciasto. W żadnym wypadku nie mogło być kupne. W domu twarde zasady: ucz się, słuchaj się rodziców i módl się. Może w odwrotnej kolejności. Żadnych randek, żadnej niekontrolowanej telewizji, a w domu najpóźniej o 20-tej. Ojciec zawsze musiał wiedzieć gdzie i z kim jestem. Nie miałam z tym problemu.
Jacka znałam od zawsze. Taka dziecięca fascynacja, rośliśmy razem, razem chodziliśmy na te spotkania oazowe. Wysoki, przystojny, świetnie się uczył. Rodzice też dobrze go znali. W liceum tata zrobił mi taki podział na tych „porządnych” chłopców, których mogłam zaprosić do domu i na tych, którym mogłam ewentualnie pożyczyć zeszyt do matematyki. Chłopców z Oazy uważał za najlepsze partie. No bo jak już spotykać się z chłopakiem, to tylko z przyszłym mężem. Taki z Oazy na pewno nie będzie próbował niczego przed ślubem.
Tutaj mój ojciec miał rację. Kiedy po jednym ze spotkań w parafialnej salce „jakoś tak” stało się i powiedzieliśmy sobie „kocham cię” (dziś wiem, że ze zwykłej, szczenięcej ciekawości, a nie z powodu jakichkolwiek głębszych emocji) nawet nie dotknął mojej ręki. Ale dla mnie to wyznanie to była obietnica szczęśliwego życia. Tak zostałam zaprogramowana: zdać maturę, znaleźć chłopaka, wyjść za mąż.
Weźmy sobie ślub
Jacek wciągnął mnie jeszcze bardziej w to oazowe środowisko, gdzie związek dwojga ludzi urastał do rangi jakiejś mistycznej ofiary, złożonej pod chrystusowym krzyżem. Wsiąkłam w to, nasi znajomi okrzyknęli nas narzeczonymi, moi rodzice byli zachwyceni. A my próbowaliśmy jakoś sobie poradzić z bliskością, która zaczynała nas uwierać i drażnić niemożliwością spełnienia, bo przecież nie byliśmy z kamienia. Przynajmniej ja. Były więc spacery, rozmowy o maturze, pielgrzmkach i wspólna modlitwa.
Do niczego prócz pocałunków nie dochodziło. Na odrobinę więcej pozwoliliśmy sobie kiedy dostałam pierścionek zaręczynowy i powiedziałam „tak”. Tej odrobiny żałowałam potem całą noc przed niedzielną mszą, podczas której miałam się spowiadać przed młodym, przystojnym księdzem. Ta spowiedź to był dla mnie koszmar. On dopytywał o szczegóły i czy od tamtego czasu na pewno trzymamy się za ręce. A potem przyszedł do naszego domu, na obiad przygotowany przez moją mamę i podawałam mu trzęsącymi się rękami herbatę. Podawałam tę herbatę ze świadomością, że On WIEDZIAŁ, że Jacek mnie TAM dotknął. Dusiłam się z nerwów.
Dzień przed ślubem zaczęłam się bać. Dostałam ataku paniki przemierzając ślubną suknię. Dotarło do mnie, że wychodzę za mąż za człowieka, o którym tak naprawdę niewiele wiem. Gorączkowo usiłowałam przypomnieć sobie co on lubi robić w wolnym czasie, jakie książki czyta, pociłam się na myśl, że teraz będziemy razem dzień i noc. Wpadłam w histerię. Mama uspokajała. Właściwie nie uspokajała, tylko powtarzała, że wszystko już dawno gotowe i absolutnie nie mam prawa się teraz wycofać. Ojciec załawtił nam trzypokojwe mieszkanie na rynku, a ja będę jutro przysięgać przed Bogiem. Wyszłam więc za mąż trzymając się kurczowo myśli, że „jakoś to będzie”, a poza tym zaraz zaczynam zaoczne studia.
Sam ślub pamiętam jak przez sen. Byłam nieprzytomna, paraliżował mnie stres, a przede mną stał tamten młody ksiądz, który wiedział o nas wszystko. Tłum ludzi, biały welon, wesele do białego rana… Noc poślubna? Nie było. Zasnęliśmy zmęczeni, nieciekawi swoich ciał, ani tego, na co większość z naszych znajomych czekała z niecierpliwością. Nas po prostu do siebie nie ciągnęło. To się nie kleiło.
Wyłącz już to światło
Do łóżka poszliśmy tydzień po ślubie i ten pierwszy raz kochaliśmy się jakby z niedowierzaniem, że „już można”. Nie nazwałabym tego rewelacyjnym przeżyciem. W moim domu nie rozmawiało się o „tych sprawach”, tego co trzeba dowiedziałam się z lekcji biologii, od znajomych, z oglądanych po kryjomu filmów. Za każdym razem ten sam, przewidywalny scenariusz. Zawsze przy zgaszonym świetle, zawsze w pośpiechu. Szybko stwierdziłam, że seks jest przereklamowany. Albo raczej, że kompletnie w tej sferze do siebie nie pasujemy.
Byliśmy młodzi, mogliśmy próbować do siebie dotrzeć, może ja mogłam próbować do niego dotrzeć, ale ta cała otoczka, to przekonanie , że małżeński seks ma jakiś mistyczny wymiar zabijało we mnie wszystkie chęci. Ja chciałam mieć z tego radość, on widział w tym misję, z której i tak się wyspowiadamy.
Misja nie zakończyła się powodzeniem. Miesiące mijały, nie zachodziłam w ciążę. Zaczynaliśmy odczuwać frustrację. W tygodniu prowadziłam dom, żyliśmy trochę z jego pracy w urzędzie mojego taty, trochę z moich pieniędzy z korepetycji. Co drugi weekend jeździłam na studia i to była moja odskocznia. W mieście poznawałam nowych ludzi, zaczynałam zauważać dla siebie nowe możliwości. Moja pespektywa zaczęła się zmieniać. Ja zaczęłam się zmieniać.
Minęły dwa lata, dzieci nadal się nie pojawiały, a konflikty między nami rosły. Jego ślepy religijny fanatyzm, rutyna, której ode mnie wymagał, ciągłe pytania, kiedy skończę studiować, a zajmę się nim i wspólną przyszłością… Różniliśmy się praktycznie w każdej kwestii. Miałam 22 lata, otwarty umysł i chęć zmian, a przede wszystkim, osiągnięcia czegoś więcej niż założenie rodziny.
Rodzice zauważyli, że dzieje się coś „niepokojącego”. Szczytem ingerencji w nasze małżeństwo było namówienie znajomego księdza na wizytę w naszym domu. Przyszedł ten młody, zaproponował nam wspólną modlitwę w intencji mojej ciąży i wypytywał o szczegóły naszego pożycia. – Za mało się modlicie – mówił. Modlitwa nic by tu nie dała. Od roku brałam już pigułki. Nie, nie spowiadałam się z nich.
Kobieta, która zostawia męża jest dziwką
To był czas kiedy ciągle jeszcze walczyłam o nasze małżeństwo. Wracałam z miasta pełna wrażeń, nowej wiedzy, pomysłów na życie. Zaczęłam wyciągać Jacka na spotkania z moimi nowymi przyjaciółmi. Nie wyszło. Brakowało wspólnych tematów, chęci, ciekawości. Byliśmy z dwóch różnych światów, które do siebie nie pasują.
Po czterech latach obroniłam tytuł magistra pedagogiki. Kiedy wróciłam do domu z dyplomem, Jacek pogratulował mi twierdząc, ze teraz już przestane się wygłupiać i zajdę w końcu w tę ciążę. To był koniec. Następnego dnia powiedziałam mu, że chcę rozwodu. Że nasz związek był nieprzemyślana pomyłką, że oboje chcemy czego innego. Nie zgodził się. Choć wiedziałam, że będę miała przeciw sobie wszystkich najbliższych. Spakowałam walizki, wynajęłam pokój w mieście, w którym studiowałam. Kilka dni pózniej odebrałam SMS od mamy: „Kobieta, która zostawia męża jest dziwką”.
Dziękuję ci mamo, dziękuję ci tato
O rozwód walczyłam 2 lata. Dziś mieszkam w dużym mieście, jestem z mężczyzną, z którym poza szczerym gorącym uczuciem łączy mnie dobry seks. Jestem szczęśliwa. Mój były mąż napisał do mnie jakiś czas temu długi e-mail. Myślę, że jest mi wdzięczny, że miałam odwagę uwolnić nas od tego beznadziejnego układu, zawartego w przekonaniu, że dwoje dzieci może stworzyć dojrzały związek nic o sobie nie wiedząc.
Z rodzicami kontaktu nie mam. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek zaakceptowali fakt, że się rozwiodłam, że mieszkam z kimś bez ślubu i prawdopodobnie uprawiam seks dla przyjemności. Mam do nich żal o wychowanie, które od początku ustawia kobietę w pozycji matki i „dodatku” do mężczyzny. Mam żal za brak rozmów o życiu, miłości, związkach i seksie i o to, że nigdy nie motywowali mnie żebym ośmielała się marzyć o czymś więcej niż dom i rodzina. Acha, kochani rodzice, nie bójcie się. Moje relacje z Bogiem są OK.