Go to content

„Dopiero niedawno, po siedmiu latach pomyślałam, że już nigdy do niego nie wrócę. To nie była miłość, ale uzależnienie… uzależnienie od cierpienia”

Fot. Unsplash / Matthew Wiebe / CC0 Public Domain

Czasami ludzie pytają, czy jestem szczęśliwa. Tak, jestem. Dopytują, czy jest ktoś w moim życiu, a ja odpowiadam, że nie. Dlaczego? Nie umiem tego wytłumaczyć. Minęło tyle lat, a ja mam wrażenie, że jeszcze od niego nie odeszłam, nie dlatego że nadal go kocham, ale dlatego, że są we mnie tamte przeżycia i one wpływają na moje życie cały czas. Dopiero niedawno, po 7 latach pomyślałam, że już nigdy do niego nie wrócę, choć nawet, gdy głośno ci to mówię, wiem jak trudne byłoby dla mnie powiedzieć „nie”. Bo on był moją miłością i uzależnieniem. Tyle, że to nie było uzależnienie od miłości, ale od cierpienia.

Katarzyna. Menadżer w dużej firmie, 36-latka, ma 12-letniego syna. 

Dziś tak samo nienawidzę, jak i pragnę mężczyzn. Chcę i się boję. Karzę ich za każdą słabość tak jak on karał mnie. Wystarczy że spotkam faceta, który za szybko napisze „tęsknię za tobą” lub „jesteś dla mnie ważna” i natychmiast robię to samo co on; staje się sarkastyczna, nie odzywam się kilka dni i tak samo każę mu czekać na odpowiedź. Mam wtedy tę moc, której on mnie pozbawiał. Bo ja w tym związku tylko czekałam, żebrałam i przepraszałam.

Byłam w kilku krótkich związkach po nim, ale to były moje strefy komfortu. Nie kochałam więc nic mi nie zagrażało. Zachowywałam się arogancko, roszczeniowo i podle. Byli mi potrzebni, by pomóc w opiece nad synem, zrobić zakupy, wymienić opony, ewentualnie wieczorem zrobić mi dobrze. Bez wzajemności, samolubnie to brałam, czując się silną i pewną siebie. Lubiłam krzywdzić, bo wtedy stawałam się nim. A ja chciałam mu dorównać przez ten cały czas, gdy byliśmy razem, choć zawsze czułam się gorsza.

„Nie znasz się na muzyce. Jak można być taką ignorantką?” komentował, gdy nie umiałam odpowiedzieć, co to za utwór w radio.

„Nie masz żadnych zdolności myślenia analitycznego, daruj sobie” – przy grze w szachy, którą znał od 6. roku życia.

„Nie umiesz gotować, co z ciebie za kobieta”- gdy makaron nie był al dente.

„Nie masz ambicji, skoro w wieku 30 lat zarabiasz tak mało” – gdy narzekałam, że nie stać mnie na wakacje.

Pytasz, czy nie pomagał mi finansowo? Chyba żartujesz. Nawet gdy mieszkaliśmy razem i robiliśmy zakupy na wieczór odkładał jogurt mojego syna z komentarzem „przecież masz alimenty”. Więc stałam za nim w kolejce z tym jogurtem, aby zapłacić oddzielnie. Każde wakacje to rozliczanie się z kartką, każdy wydatek do złotówki po połowie, mimo iż zarabiałam kilkakrotnie mniej, a on mieszkał u mnie. Nie, nigdy nie przyszłam do niego z rachunkiem za gaz, abyśmy się na niego złożyli.

Z inteligentnej dziewczyny po jednym z najlepszych liceów w Warszawie, świetnych studiach, znającej języki, mającej swoje zainteresowania – stałam się nikim. Debilem. Manipulantką. Beztalenciem. Tępą babą. Złym człowiekiem. To ostatnie bolało najbardziej, bo ja całe życie bałam się być zła.

Pochodziłam z prostej rodziny, gdzie najważniejszymi wartościami była uczciwość, dobro, lojalność, wiara. A ja byłam dziwnym dzieckiem, z wielką wyobraźnią, które lubiło eksperymentować. Robiłam różne numery i czułam, że nie spełniam oczekiwań swoich rodziców. Nosiłam żółty beret do szkoły tylko po to, aby się wyróżniać. Paliłam, piłam i testowałam narkotyki. Słyszałam, jak mama wciąż mówi, po kim ona taka jest. Nie masz zasad – mówili do mnie – zawsze szukasz czegoś, czego w życiu nie ma. Czułam, że zawodzę.

Wszystko, co powiesz…

Uderzał we mnie wszystkimi historiami, które mu opowiadałam na początku, gdy było jeszcze dobrze. Na przykład to że miewam depresyjne nastroje, że czuje się nikomu niepotrzebna, to potem w każdej kłótni mówił mi, że jestem chora psychicznie. Mówiłam mu o ex-kochankach, a on potem, że jestem dziwką, kontrolował mnie, mimo iż ja nikogo poza nim nie widziałam. Mówił, że moja matka ma rację i że jestem zła. Tylko to moje zło w jego oczach było zupełnie inne niż u rodziców. Oni chcieli, by moje życie było lepsze i ja, a on chciał, abym czuła się słaba. Bo kiedy czułam się beznadziejnie, miał największą władzę nade mną.

Wszystko, co porzucisz…

Zaczęłam izolować się od ludzi, zaniedbałam przyjaźnie, moja mama powiedziała, że jeśli z nim będę, zabierze mi dom. Został mi tylko on: jako mężczyzna, kochanek, przyjaciel, mentor. Wiedziałam więc, że jeśli go stracę, zostanę kompletnie sama, stracę wszystko. Tak mi się wtedy wydawało. On zresztą często to podkreślał mówiąc „nie masz nikogo prócz mnie. zobacz, ryczysz teraz, a twoja przyjaciółeczka ma wyłączony telefon”. „Gdy odejdę, zostaniesz sama”. Dlatego tak długo nie dostrzegałam tego, co on robi, bo to było wyrafinowane, nie wprost. Nigdy nie mówił, że moja przyjaciółka jest zła, ale w kryzysowych momentach interpretował negatywnie jej zachowanie, tak samo było odnośnie mojej mamy. W jego postrzeganiu nikt mnie nie lubił, nie kochał, nie dbał o mnie. A jego oczy stały się moimi oczami.

Wszystko, czego nie chcesz widzieć…

Pytasz, czy niczego nie zauważyłam? Najgorsze jest to, że ja zobaczyłam go prawdziwym dopiero parę lat po rozstaniu. W swoim wyobrażeniu jeszcze raz przeżyłam z nim życie i on był w nim najgorszym człowiekiem na ziemi. Dosłownie. I to nie dlatego, że łatwiej było mi odejść, bo widzisz sama ile mi to zajęło, ale dlatego, że był wobec mnie tak okrutny. Okazało się, że osoba, która obnosiła się z zasadami moralnymi, wytykała mi ich łamanie- miała kochanki, kokietowała innych, a potem mnie zdradziła i odeszła do byłej kobiety, z którą zresztą walczył w sądzie, a mnie kazał przeciwko niej zeznawać. Zobaczyłam nagle faceta, który wyznaje wartości rodzinne ponad wszystko, a jednocześnie wyzywa swoją matkę od najgorszych. On, który uważał się za najlepszego ojcem, tak naprawdę obarczał mnie wychowaniem swojej córki, wychodził na spotkania z kolegami, gdy spędzała noc u nas. Nigdy nie mogłam jednak powiedzieć żadnej uwagi na ten temat, bo zaraz była awantura, że niby kim ja jestem, że daję sobie prawo zwracania mu uwagi, ja matka beznadziejna z synem, który jest do niczego.

Wszystko, czym się staniesz…

Dlaczego tak długo z nim byłam? Bo ja poświęciłam temu związkowi wszystko. Małżeństwo, przyjaciół, rodziców, swojego syna. Nie dość, że było mi wstyd przed innymi, że zrobiłam to dla takiego człowieka, to jeszcze bałam się, że czeka na mnie tylko pustka, bo przecież wszyscy mnie opuścili. Ja już nawet nie wiedziałam kim jestem, naprawdę. Słuchałam poważnej muzyki, miałam włączony TVN24 non stop, czytałam tylko wskazane przez niego książki, zrezygnowałam ze wszystkich rzeczy, które sprawiały mi przyjemność z obawy przed bycia wyśmianą, ale też w swoich oczach bałam się być głupia. Nawet na fitness bałam się włączyć jakiś pop, więc miałam na uszach Mozarta. Śmiejesz się, ale tak było. Czyściłam wciąż komputer, aby nie było śladu po tym, że oglądałam coś na allegro albo zajrzałam na jakąś plotkarską stronę. Dopiero bym się nasłuchała.

Pytasz, czy nigdy nie okazywał słabości? Raz tylko. Gdy kończyliśmy nasze małżeństwa, a on płakał odchodząc od żony i mówił mi, że nie da rady. I właśnie wtedy zbudowałam taki punkt odniesienia, który pojawiał się w naszych najgorszych momentach, że przecież on nie może być zły, że był wtedy taki słaby, dobry, a ja mu pomogę. Zmienię jego życie. To zresztą towarzyszyło mi przez cały czas, to przekonanie, że człowieka można zmienić, że przecież jest inteligentny, że wszystko można wytłumaczyć. Otóż, nie można. Nawet gdy miałam racjonalne argumenty, ucinał dyskusję mówiąc, że niestety nie dogadamy się i to kolejny dowód na to, że nie pasujemy do siebie. Zaczynałam się więc bać, ze go stracę i wycofywałam się. W konsekwencji najczęściej przepraszałam.

Wszystko, czego się boisz…

Oczywiście, że bałam się potem powiedzieć swoje zdanie, więc przestałam się odzywać. Żyłam w ciągłym strachu, że odejdzie, obrazi się, rozczaruję go. A przecież stając się bierną w tej relacji, straciłam całą swoją osobowość, w której się „zakochał”. To coś co nazywał na początku „słodkim wariactwem” zamieniło się w lęk. Stałam się przezroczysta. Kiedyś zapytałam się, czy nie boi się, że kogoś utraci. Usłyszałam „nie, widocznie ta osoba nie była tego warta” i to było moje motto, które nie pozwalało mi odejść. Przecież to by znaczyło, że nie byłam nic warta.

Pytasz, czy się zmieniłam w tym związku? Na pewno straciłam zaufanie do ludzi, straciłam umiejętność bycia blisko z drugim człowiekiem, byłam najbardziej samotną osobą na świecie. Najgorsze, że straciłam zaufanie do siebie, nie wiedziałam nawet, czy to co mówię jest prawdą. Potem w terapii pracowałam nad tym, że moje błędy nie określają mnie jako osoby i że miłość nie polega na tym, by na nią zasługiwać tylko jest. Pierwszej osobie, której zaczęłam ufać, był mój terapeuta, dopiero potem zaczęłam dostrzegać inne osoby. Zaczęłam też na nowo się czymś interesować, nie patrzeć na to, czy to jest wystarczająco ambitne, alternatywne. Uwierzyłam w to, że jestem dobra. I wiesz co? Zrozumiałam, że dla mnie być dobrym znaczyło być stabilnym. Dlatego całe życie szukałam tego dobra, nie mając stabilności nigdzie. Dziś ją mam i to daje mi szczęście.

Wszystko, co możesz wygrać…

Wtedy miłość wydawała mi się najważniejsza. Nie rozumiałam, że to nie jest miłość tylko uzależnienie. Jedyne co mogę powiedzieć, że dziękuję, że odszedł, bo ja nie wiem, czy kiedykolwiek bym się odważyła. Myślę nawet, że już by mnie nie było.