Go to content

„Czterech mężów, cztery kryzysy, jedna wojna. Oto ja, zaściankowa Elizabeth Taylor”

Fot. Pexels / Unsplash / CC0 Public Domain

Dzisiaj, za kilka dni skończę 41 lat. Nie wierzę, że to już tyle, nie czuję, że to już tyle. Sama na ten świat sprowadziłam dwóch synów. Dzisiaj lat 12 i 7. Mąż sam się sprowadził do naszego życia. Szkoda, że nie wcześniej, ale najwyraźniej na wszystko musi przyjść odpowiedni czas. I odpowiedni mąż. W moim przypadku do 4 razy sztuka. Tak wiem, szokujące. Zaściankowa Elizabeth Taylor.

Pierwszy mąż

Byliśmy ze sobą przez 7 lat przed ślubem. Z perspektywy czasu widzę, że to było nudne, nijakie 7 lat. Ale mamusia uczyła konsekwencji, wpajała, wbijała, wymagała, jak widać skutecznie niestety. Mamusi zabrakło, konsekwencja została i do ołtarza zaciągnęła. To uczucie, gdy w wymarzonej (naprawdę? Nie przypominam sobie żebym marzyła o tym, ale chyba powinnam, jak każda dziewczynka?) sukni stoisz przed ołtarzem, a po głowie hula fragment piosenki: „i co ja robię tu?”…Dwa lata się zastanawiałam, co ja w tym związku robiłam. W ciąże zaszłam. Nieudolnie. Pozamaciczna. W którejś kłótni mąż stwierdził, że tak beznadziejna jestem, że nawet w ciążę nie umiem dobrze zajść. Zabolało. Pracowałam, sporo. Zarabiałam, nieco więcej. Jemu to spokoju nie dawało. Frustrowało. Do tego stopnia, że jedno moje, w jego mniemaniu, nieodpowiednie spojrzenie doprowadza go do takiego stanu, że w furii dusi mnie tak, że aż unosi. Ratuje mnie szok. Nie wyrywałam się, nie zareagowałam. W sumie w jakiś sposób chciałam, żeby mocniej zacisnął palce. Ale puścił. Wcześniej zdarzyło się, że uderzył, popchnął. Słowem obezwładnił. Więc jak puścił, jakoś tak odruchowo zabrałam torebkę, wyszłam. Nie wróciłam. Rozwód ekspresowy, bo w obliczu lekarskiej obdukcji, małżonek uznał, że w sumie to co mu zależy i tak beznadziejna, gruba, to żadna strata, puści mnie wolno.

Drugi mąż

Z przypadku. Bo w sumie to rzucić mnie chciał. Nie że niefajna byłam, ale po tym jak przez rok ze mną sypiał, stołował się u mnie, generalnie życie spędzał…uznał, że woli typ bardziej bezcielesny, znaczy płaski, blond i z lekka niedowidzący, co pomogłoby w ślepym wielbieniu go. Zapomniał dodać, że ja pechowa, bo akurat wtedy do testów przystąpiłam. Paskowych i płytkowych. Oba zdałam z wyróżnieniem. Na dwa różowe paski. (Nie)szczęśliwy tatuś postanowił udźwignąć ciężar i się zachować.

Ja w szoku, że samotną matką mam zostać, generalnie na ten ślub liczyłam, chyba nawet nieco przyszłym małżonkiem manipulowałam. No i jak widać za złe uczynki kara niechybnie nas spotyka. Przyszły tatuś, obłędny maniak sportu w tv, tak zwany sportowiec-kanapowiec, zastrzegł sobie tylko, że jako mąż sportowe wypady w męskim gronie zamierza również uskuteczniać. Ja chyba dalej w szoku, zgodziłam się i jak ta durna nic dla siebie nie ugrałam, nie zastrzegłam. Synuś na świat się spieszył, w Sylwestra 2004 wyskoczył jak Filip z konopi, półtora miesiąca przed czasem. Tatuś pracował, na zaangażowanie się w sprawy domowe nie miałam co liczyć, bo jak nie pracował, to egzekwował swoje zaklepane prawo sportowca-kanapowca.

O naiwności kobieca, oglądaniem sportu niedoświadczona. Ja myślałam, że te sportowe atrakcje co jakiś czas w sobotę jakąś są. Okazało się, że sportowe są też środy, do tego czasem coś we wtorki extra dają czasem. Mistrzostwa, olimpiady, turnieje są przez cały rok? W ogóle sportem telewizja silna. Dziecko rosło, moja frustracja wraz z nim. Dziecko chore, telefon do męża, na pogotowie trzeba. Oj no popatrz, a ja już piwo wypiłem. Mąż sąsiadki pojechał z nami. Szczepienie, komplikacje, opuchlizna, gorączka rozbijająca termometrowy bank. No patrz, jak raz przecież ja na meczu i tak jakoś buteleczka pękła. Ten sam mąż tej samej koleżanki jak do pożaru nas wiózł.

Po kolejnej sportowej atrakcji, gdy o 4 rano mąż ochoczo wracał do domu, klucz mu do drzwi przestał pasować. Poodgrażał się nieco pod oknem, po czym zrobił w tył zwrot i na łono matczyne wrócił. Teściowa jak raz wyjątkowo się zachowała i gdy ku zdziwieniu swemu rano go ujrzała, pogoniła przypominając, że rodzinę ma i odpowiedzialność się należy. To wrócił. Bo mamusia kazała. Nie żeby on sam chciał.

W Wigilię 2005 przypadkiem trafiłam na jego korespondencję z jakąś rozchichotaną żabunią, na spotkanie się umawiali, w sumie to Sylwestra planowali. Ciekawe po urodzinach syna czy już w trakcie imprezy by się zerwał najlepszy z ojców. Miesiąc później miałam dość, usiłowałam przeprowadzić kolejną rozmowę i dowiedzieć się, co ma do mnie, o co mu chodzi i co dalej. Przeciwnik to trudny, z równowagi nie dający się wyprowadzić, ale kobieta w desperacji nie z takimi trudnościami sobie radzi. Tak i ja wzbiłam się na wyżyny swoich możliwości i doprowadziłam do tego, że spokojnie, bez wybuchów i wrzasków mąż mój drugi oświadczył mi, że jestem tłusta krowa i rzygać mu się chce jak na mnie patrzy.

Takoż i ja ze spokojem, otworzyłam szafkę, wyjęłam garść reklamówek jednorazowych, w które systematycznie zaczęłam pakować jego „dobytek”: szufladę białych skarpetek i gaci plus garść t-shirtów typu chińszczyzna, wszystkie koloru białego, bo innych pan mąż nie uznawał. Tak przygotowana stanęłam w drzwiach i oznajmiłam mu: WON! Na co on spokojnie, że nie dzisiaj, on jutro się wyniesie. To ja te drzwi otworzyłam i nieco podkręciłam głośność mojego WON. Usłyszałam: „Nie rób scen!” ( normalnie jak w „Nigdy w życiu”:” Jowita, nie rób scen!”). To ja się zamachnęłam tymi reklamówkami i sru za drzwi i padło ostatnie WON, po którym usłyszałam, że jestem wariatka i że on wróci i niech ja sobie nie myślę, że on mi dziecko zostawi. To go spytałam, co on niby chce z tym dzieckiem zrobić? Do knajpy na piwo i mecz zabierać? Jak wyszedł tak przez miesiąc znaku życia nie dał. Spotkaliśmy go podczas spaceru na mieście przypadkiem. Dziecko się odwracało i nie chciało z nim rozmawiać. Mały miał 14 miesięcy wtedy. W sumie to dobrze, bo nic nie pamięta. Trzy lata później rozwodziliśmy się. Bo na placu boju pojawił się kandydat na męża nr 3. Przez ten czas nasze stosunki z ex mężem nr 2 unormowały się i generalnie bardziej mogłam na niego bardziej liczyć niż za czasów małżeńskich. I tak zostało do teraz.

Trzeci mąż

A w horoskopach zawsze pisali, że 3 to moja szczęśliwa cyfra. Najlepszy dowód, że horoskopy kłamią! Poznany przez internet. Najlepszy dowód, że w necie jednak najwięcej psycholi różnego rodzaju. Marzył o dziecku. Ja w sumie też nie chciałam, żeby mój syn był jedynakiem. Trzy mieszkał w stolicy. Ja jakby nieco dalej. To nic, zamieszkamy z nim. On ma mieszkanie. Przyjechał pierwszy raz. Piękny, grecki bożek. Z prezentami o dziwo. Pierwsze moje perfumy, oryginalne. Zdaje się, że dość drogie. Zapach mnie otumanił pewnie, bo nie wiem czym innym pomroczność swą tłumaczyć. Po trzech miesiącach okazało się, że ja w ciąży (wiem, idiotka że tak szybko się skusiłam, ale sorki, desperacja i miłość ogłupiają i rozumu nie dodają), a z tego co o nim wiem, prawdą jest tylko imię i nazwisko. Telefon się urywa. Dzwonią wszyscy, tylko nie on. Najpierw JEGO wieloletnia dziewczyna. Że co proszę? Informuje mnie, że w zasadzie to ona też w ciąży jest. To nie wiem, co miałam zrobić? Bić się z nią? Uznałam, że skoro była pierwsza, kto pierwszy ten lepszy i zaczęłam się wycofywać, jednocześnie czując się jakbym w przepaść leciała, ale co tam, latać też można się nauczyć. Za chwilę zadzwoniła znowu, że jednak nie jest w ciąży, ale od lat starają się o dziecko. Ona od niego ponad 10 lat starsza, zegar tyka. Nigdy nie chciała dzieci, ale wiesz, rozumiesz, starość za pasem, ktoś musi się na starość zatroszczyć.

Zadzwonił mój przyszły szwagier, że pasztet jestem, że nie chcą mnie w rodzinie, że jak się tam pojawię to mnie skopie tak, że ciąże stracę. Rumieńców całemu zdarzeniu dodaje to, że szwagier na tamtą chwilę pracował jako katecheta. Niedoszły ksiądz, podobnie zresztą jak mój number 3, ział wręcz miłością bliźniego, nie zabijaj i ogólnie pojętym człowieczeństwem. Potem było równie ciekawie. Mój przyszły nr 3 wydzwaniał ze swoją miłością życia i dociekali, kiedy miałam okres, kiedy współżyliśmy, ile razy i uznali, że no nie może to być jego dziecko. Szczególnie, że on na bezpłodność się leczył. Jak widać skutecznie. Później była propozycja aborcji, na ich koszt. Jeszcze był pomysł, żebym jednak urodziła i oddała im dziecko, oni jak swoje będą chować.

W końcu zostałam poinformowana, że zapisał mnie na wizytę u ginekologa, że on tez przyjedzie i po tej wizycie wszystko się wyjaśni. Pogrywał, bo myślał, że się wycofam, że okaże się, że te paski na teście ciążowym sama sobie mazaczkiem zmalowałam, albo jak nic, w necie nabyłam drogą kupna. A tu zonk. Spytałam tylko, do którego lekarza. No najlepszego według wszechnicy wiedzy każdej wujka google. W dniu PRAWDY, tknęło mnie i gdy pędził niesiony skrzydłami nadziei, że nic złego się nie zdarzy, zadzwoniłam i z zaskoczenia, bez wstępów zapytałam, z kim jedzie. Bałam się, że z tą swoją lubą. Okazało się, że no nie jest na tyle odważny, żeby sam stawić mi czoło. Ciotunię sobie wiezie. Harpię jakich mało, ale pracującą na oddziale ginekologicznym w jednym z największych w kraju ośrodków. Szlag mnie trafił, wyszłam z domu, bo nie miałam zamiaru jej gościć, ale akurat podjechali. Cioteczka napadła na mnie zaraz po przekroczeniu progu mojego domu. Spytałam Roberta czy z tej deklarowanej jeszcze niedawno wielkiej miłości do mnie, pozwala teraz tej wściekliźnie mnie obrażać. Łaskawie się odezwał, poprosił żeby ciotunia ściągnęła cugle i poczekała na wizytę. Bo co, po wizycie można mnie zgnoić? Okazało się, że ciąża jak najbardziej realna, w terminie takim, że jak nic jego. Jeden tylko problem. Guz na jajniku. Może się wchłonąć, ale może też być zagrożeniem. Po wyjściu od lekarza nr 3 poczuł miłość. Chyba do dziecka. Zmieniło się wszystko, ciotuni kazał się zamknąć, odstawił ją skąd przywlókł i sam wrócił. Tak z 1000 km w ciągu doby zrobił. I już wydawało się, że dalej bajkowo będzie. Gdyby nie to, że ja zawsze usłyszę, przeczytam, zobaczę nie to co powinnam. I tak dowiedziałam się, że on ja błaga o chwilę cierpliwości, bo ja na pewno tą ciążę stracę i wtedy on do niej wróci. I będą żyli długo i szczęśliwie, a skoro on już uleczony z niepłodności, to sobie zmajstrują swojego bobasa.

Sprowadził się do mnie. Marzył o ślubie, nalegał. Jednocześnie wojny robił o wszystko. Któregoś dnia wyjechał do swojej rodziny. Koniecznie musiał. I to samochodem. Bo autobusem za tanio, a nie wyciągnął ze mnie jeszcze ostatnich pieniędzy. Pojechał i wydzwaniał z awanturami, że ja się go czepiam, chociaż nic nie mówiłam, bo w depresji byłam strasznej. Że ja się nie odzywam, bo robię mu na złość, że jak tak to on nie wraca. Byłam ze starszym synem w parku, szczęśliwie blisko szpitala. Poczułam coś ciepłego na nogach. Krew. Z 3-letnim dzieckiem za rękę doszłam na pogotowie. Straciłam ciążę. Telefon miałam rozładowany. Miałam to gdzieś. Do komputera nawet nie podchodziłam. Nie byłam w stanie. Wstawałam tylko, żeby syna zaprowadzić do przedszkola, potem żeby go odebrać. Obsługiwałam go, karmiłam. Bo ja nie żyłam tam w środku w sobie. Po dwóch tygodniach wrócił nr 3. Z pretensjami, ale bez awantur. Coś we mnie krzyczało: wywal go za drzwi! Pogoń gnojka! Ale mięśnie nie działały, ręce nie reagowały. To został. Rok później urodził się nasz syn. Wielkie szczęście tatusia.

Wielkie nieszczęście mojego starszego syna. Już w ciąży nr 3 odsuwał go ode mnie, zabraniał przytulać się do mnie, siadać na kolanach. Robiłam wojny straszne o to. Gdy pojawiło się kolejne dziecko, nr 3 zaczął robić się wredny dla starszego syna. Dokuczał mu, niby klepał tak „po miłosku”, a drugą ręką szczypał go jednocześnie. Rozdrażniał, doprowadzał do histerii i wyśmiewał go. Walczyłam, tłumaczyłam. Po roku miałam dość. Ultimatum. Terapia albo wynocha. Oczywiście, że terapia. Z lekką obawą, ale okazało się, że pan terapeuta niedoszły brat zakonny, więc niedoszły ksiądz z niedoszłym zakonnikiem dogadali się w zupełnie innym temacie, terapeutą jak na psychopatę przystało, nr 3 kręcił jak chciał. Po 3 latach siedzenia w domu, bo przecież dziecko nie może iść do żłobka czy przedszkola, miałam dość. Prawie 2 lata terapii miałam za sobą. Wiedziałam, że nie chcę tego małżeństwa, ale też wiedziałam, że bez tego oszołoma sobie nie poradzę, toż odcięta byłam od wszystkiego i od wszystkich.

Terapeutka znając moje pasje zasugerowała studia, jakieś kursy. Znalazłam coś dla siebie, w sąsiednim mieście. Zapisałam się. W sumie wydawał się nawet zadowolony z tego. Do czasu jak zbliżał się termin rozpoczęcia zajęć. Zaczęła się obsesja, że kogoś tam poznam, że go będę zdradzać. Studia w sumie o kierunku kobiecym, nikły procent męskiego pierwiastka się tam pojawia. Śmiałam się. Jasne, bo ja taka sexi, młoda, porywająca, jak nic nawet jeśli jakiś facet się tam pojawi, po prostu akurat na mnie rzuci się z pazurami. Pierwszy zjazd. W sumie nuda, ludzie dziwni, każdy na każdego z pod byka patrzył. Na drugim zjeździe wchodzę po schodach, w myślach sama z siebie się nabijam, że na studia poszła, żeby się rozerwać, ożywić, a tu gorzej niż w 4 ścianach domowego więzienia.

Czwarty mąż

I podniosłam głowę i ujrzałam…wysoki, duży, ideał męskiej urody w moim skromnym upodobaniu. Do tego wredny, złośliwy, zadufany w sobie. Taki co to nie on, wszyscy się mogą schować, bo on wie i tak lepiej. Cyniczny, zimny, sarkastyczny, inteligencją powalający, choć nie zawsze sensownie z niej korzystający. Idealny. „Boże, spraw, żeby był w naszej grupie” z mojej piersi się wyrwało. Nuda bo nuda, ale przynajmniej byłoby na kim oko zawiesić i powkurzać. No i bach. Mało że na naszym roku, to jeszcze w tej grupie co ja objawienie zawitało. Dzisiaj wiem, że piorun zauroczenia wyjątkowo celnie trafił i dwa ptaszki na raz ustrzelił. Jego wrażenie było takie samo. Przez pół dnia czułam jakbym się unosiła nad ziemią. Potem któraś z koleżanek zapytała go, ile ma lat. I poczułam się jak balonik, którego ktoś szpileczką ukłuł. Gówniarz! Młodszy! 11 lat młodszy! Los okrutnie ze mnie zadrwił jak nic. On z kolei pewny był, że jeśli jestem starsza od niego, to może 2-3 lata i żadna różnica wieku nie stanowiła dla niego problemu, bo jego akurat rówieśniczki nie interesowały zupełnie. Jedyne co jemu radość gasiło, to obrączka na moim palcu.

Dzisiaj jesteśmy razem. Po czterech latach w końcu zgodziłam się na ślub. Przeszliśmy piekło straszne
i niestety jeszcze jedna bitwa przed nami. Przeżyliśmy śledzenia, nagrywania, włamywania się na konta pocztowe, co komu do głowy przyjdzie. Numer 3 w końcu znalazł sobie moją następczynię i wtedy postanowił ugrać, ile się da. Wystąpił o rozwód z mojej winy. Dowodów nazbierał mnóstwo, bo od początku mu powiedziałam, że z nami koniec, że może zostać w moim mieszkaniu, dopóki czegoś nie znajdzie. W tym czasie właśnie nagrywał wszystkie moje rozmowy, grzebał w komputerze, jechał za mną gdy miałam zjazdy na uczelni, robił zdjęcia itp. Przez 3 lata prosiłam go, żeby zmienił się i powalczył o nas związek. Twierdził, że mu się nie chce, po co zresztą, chcę zostać sama z 2 dzieci? Chyba nawet ja taką idiotką nie jestem. Do tego kto by mnie chciał. Do rozwodu wziął sobie panią adwokat, która ma opinię psychicznej. Swój swojego zawsze znajdzie. Ale i tak go wkurzyłam. Nie mógł wykorzystać mozolnie gromadzonych przeciwko mnie dowodów. Bo zgodziłam się na orzeczenie swojej winy. Dzięki temu rozwiodłam się na pierwszej rozprawie i myślałam, że mam go z głowy.

Jak widać naiwność mnie nie opuszcza, chociaż lat przybywa. Mój związek z zołzowatatym kolegą ze studiów wbrew oczekiwaniom wszystkim przetrwał. Układało nam się świetnie. W końcu byłam księżniczką, czułam się kochana, ktoś się o mnie troszczył. W końcu byłam z kimś, z kim mogłam godzinami rozmawiać, z kim się nie nudziłam, kto ciągnął mnie w górę, nie w dół. Kto mnie doceniał i widział we mnie znacznie więcej niż ja sama. Studia skończyłam. Ale widoków na pracę bez znajomości nie miałam.

W końcu mój studencki Królewicz postanowił, że wyjedzie do Anglii, a na wakacjach dołączę z dziećmi do niego, bo zwyczajnie nie mieliśmy już za co żyć. Oczywiście nr 3 absolutnie nie chciał słyszeć o wyjeździe. Zrobiłam dziecku dowód, bo do paszportu zgoda tatusia niezbędna. Wyjechaliśmy. W kieszeni miałam 80 funtów. Alimenty od nr 3. W Anglii czekał stęskniony Królewicz, mieszkanie, widoki na lepszą przyszłość. I strach o to czy się uda. Na drugi dzień po przylocie odbieram telefon od rozhisteryzowanego nr 3, co znaczy że wyjechałam, podrobiłam dokumenty, pójdę siedzieć! Odmówił nawet kontaktów z synem przez skype. W końcu się opamiętał. Przez cały czas miał kontakt z dzieckiem, namawiałam go żeby małego odwiedził tu u nas. My zaczynaliśmy tu wszystko do podstaw. Musieliśmy umeblować mieszkanie, ogarnąć transport, szkołę dzieci, mundurki. Nawet sztućce kupić. Dlatego nie miałam jak latać z dzieckiem do Polski, ale przylot 1 osoby w terminie, kiedy ceny biletów są korzystne według mnie nie powinien być problemem. Obiecałam odebrać go z lotniska, załatwić nocleg, na mój koszt. Nie był zainteresowany. Nigdy też nie pytał, kiedy wracam. Aż do końca stycznia, kiedy w drzwiach stanęła policja i domagała się dokumentów moich i naszego syna.

Przeciągnął mnie przez angielski system sądowniczy. On oczywiście miał adwokatów. Mnie nie było stać na ten luksus, a w oczach państwa byłam jednak zbyt zamożna, żeby dostać adwokata z urzędu. Zostałam sama. Wielka sala, Pani Sędzia gdzieś pod niebem, bo tu sędzia siedzi niemal dwa piętra wyżej niż pozostali uczestnicy szaleństwa. Tatuś domaga się powrotu dziecka do Polski. Natychmiast. Na dwie ostatnie rozprawy nawet tatuś zawitał w sądzie. Ze swoją nową narzeczoną. Pokonał taki kawał drogi i nawet nie spytał czy może zobaczyć się z synem. Dziecko na hasło tato dostaje histerii. Powiedziało, że on nie jest jego tatą, że to mój studencki Królewicz, obecnie mąż, jest jego tatą i innego nie chce, bo tylko nas kocha. Dziecko ma dość wypytywań ojca o różne dziwne rzeczy. Ma dość manipulacji, naciskania, żeby zawsze syn powiedział, że go kocha. Ma dość tego, że tatuś jak go brał do „siebie” to się nim nie zajmował, bo musiał przypodobać się nowej „rodzinie” i nadskakiwał dziecku swojej narzeczonej. Dziecko jest też przerażone, że rodzony ojciec nasłał na nas policję. Nie rozumie tego. I nie chce zrozumieć. Wygrałam w sądzie to co mogłam. Bez tłumacza, bo adwokaci mojego ex zapominali go zabookować, żeby mi utrudnić i postawić w gorszej sytuacji. Muszę wrócić z synem do Polski i w polskim sądzie wnioskować o zgodę na zamieszkanie dziecka za granicą i wydanie mu paszportu. Ale nie muszę natychmiast. Dziecko spokojnie może zakończyć rok szkolny i wtedy w czasie wakacji w Polsce załatwię swoje sprawy.

Jesteśmy rodziną. Nie rozdziela się rodzin. Mamy tu dobre warunki mieszkaniowe, pracujemy, dzieci się zaaklimatyzowały i nie wyobrażają sobie powrotu. Szczególnie nie chcą polskiej szkoły. Jestem dobrej myśli.

Mam wrażenie, że moje życie zaczęło się od drugiego zjazdu na studiach. Moje lepsze, szczęśliwsze życie. Powtarzam sobie, że te problemy, które mam przez nr 3 są po to, żeby mi nie odbiło od nadmiaru szczęścia. Mam naprawdę fajnego męża. Chociaż broniłam się przed kolejnym ślubem niemal do upadłego. Warto było się poddać. Mam szczęśliwe, beztroskie dzieci, które kochają mojego męża jak własnego ojca. Mam pracę. Już zapomniałam jak fajnie czuć się człowiekiem, który sam zarabia na swoje potrzeby, nie musi prosić o „kieszonkowe”, bo tampony się skończyły.

To moja czwarta walka o szczęście. Chociaż to nie walka. Nauczona licznymi kopniakami od życia, kiedy trzeba walczyć, a kiedy lepiej odpuścić, cieszenia się małymi rzeczami, bo te duże zdarzają się tylko czasem, a małe wcale nie są gorsze, stoję w holu przed wejściem na salę balową mojego życia. Do pełnego szczęścia potrzebny mi tylko paszport dla syna. Wtedy żaden nr 3 już nie będzie niszczył nam szczęścia.

P.S.

Wisienka na torcie. Mój drugi były mąż, tatuś starszego syna, namawiany przez nasze dziecko i (!) mojego męża zaryzykował, przyleciał do Anglii. Pierwszy miesiąc mieszkał z nami! Dzisiaj ma pracę, wynajmuje swoje mieszkanie. Śmiejemy się, że jest naszym etatowym niańkiem, gdy zostaje z dziećmi w niedzielę, gdy my musimy iść do pracy. Daje się? Daje, tylko do tego rozumu potrzeba.

Jest jeszcze jedna wartość dodana tej historii. Mój mąż uwielbia moje krągłości. Uwielbiał. Miłość odchudza wbrew temu, co czytałam ostatnio 😉 Straciłam przeszło 20 kg, nawet nie wiem kiedy. Mąż nieco narzeka, bo lubił mnie w tym większym wydaniu. Jestem starsza, czuję się młodsza, wyglądam lepiej i nawet moja dusza odmłodniała, bo uwielbiam z synami szaleć na jakiś dziwnych urządzeniach do zabaw w tutejszych parkach.

Lolka