Lekarze chwilowo odradzili eskapady i zalecili dużo odpoczynku, więc ciepły dzień zastał mnie nie w Krakowie, jak planowałam, ale w domu. Wykorzystałam okazję i oddałam się pielęgnacji ogrodów – tego na balkonie, tego za domem, ale przede wszystkim: tego we mnie. Rośnie we mnie spokój. Budzę się rano i czuję, jak wypełnia mnie błogość. Nic we mnie nie krzyczy już.
Przez jakiś czas nie zauważałam tego, pochłonięta moim losem kobiety „tuż po”. Po rozstaniu, znaczy się. Brzydkim. Takim, które pozbawiło mnie złudzeń, że partner, który był ze mną 10 lat, jest człowiekiem odpowiedzialnym, dorosłym, dobrym. Koniec złudzeń zawsze boli, nawet jeśli poprzedzony jest okresem rozczarowań i buntem. Ten ból początkowo zamaskował największy prezent kilku lat: ciszę. Pewnego dnia, przy porannej kawie, ze zdziwieniem stwierdziłam, że w mojej głowie nie ma już wojny.
Drogie Panie, drodzy Panowie
– spieszę donieść, że nie warto. Bić się samemu ze sobą, zaprzeczać, poświęcać się ponad wszelką logikę i rozsądek – dla kogoś, kto tego nie docenia. Mój prawie były mąż wydobył ze mnie to, co najgorsze, spychając w otchłań każdą dobrą myśl, jaką o sobie kiedykolwiek miałam. Nic nie było wystarczająco dobre, więc się spalałam, powtarzając sobie, że będzie dobrze, jeśli się bardziej postaram.
Jeśli tylko będę wystarczająco dobrze dbała o dom.
Jeśli tylko poświęcę mu więcej uwagi.
Jeśli tylko zafarbuję włosy na rudo.
Jeśli schudnę. I odpowiednio wydepiluję. Ugotuję obiad inaczej. Zrobię te zakupy, po 16 godzinach na nogach.
Albo wstanę rano na zakupy, bo on nie ma ochoty jechać wieczorem, a wiadomo, że ważniejsze, kiedy on ma ochotę.
Jeśli tylko kupię tę kanapę, na którą nas nie stać.
Zadłużę się jeszcze bardziej, żeby było nas stać, nieważne.
Jeśli kupię książkę, o której powiedział, że chciałby przeczytać, no może to mu pokaże, że słucham, myślę, kocham.
Chcesz dziecko? Dwoje? Troje? Dobrze, będziemy mieli dzieci! Hmm, już nie chcesz? A jeśli ja chcę, to… Nie no, masz rację, co z tego, że ja chcę.
I tak dalej.
Cały ogrom „jeśli”. Ciągła potrzeba zmiany (mnie, no przecież wiadomo, że problem to JA) i poczucie porażki. Nie zasłużyłam.
Wybaczałam chamstwo za chamstwem w imię jakiejś wyższej racji stanu, a na koniec i tak dostałam metaforyczny cios w brzuch.
Być może rację mają ci psychologowie, którzy twierdzą, że kobiety poczucie winy i niższości wobec mężczyzn wysysają z mlekiem matek. Od małego się nas uczy, że mężczyzna jest ważniejszy niż kobieta, zwłaszcza w związku. Jeśli pan Kowalski i pani Kowalska oboje leżą w łóżku z wysoką temperaturą i w końcu zgłodnieją, to kto wstanie i zrobi obiad? No raczej nie pan Kowalski.
Gdy było między nami źle, zaczęłam chodzić namiętnie do terapeutów, psychologów, psychiatrów, seksuologów, etc. – chciałam siebie naprawić, bo przecież TO ZE MNĄ BYŁ PROBLEM. Czytałam tony poradników o naprawianiu związków. O naprawianiu siebie, znaczy się. Mój luby nie widział potrzeby zmiany siebie. Aż kiedyś jeden terapeuta dał mi diagnozę, zapisaną na bloczku recept: „Zaleca się zostawienie jełopa. Nie ma oziębłych kobiet, są tylko leniwi mężczyźni. Nic Panią złego się nie dzieje. Proszę kochać najpierw siebie”.
I tak, podlewając moją ciszę we mnie, uczę się kochać siebie. Przed wszystkim.