Kobieto!
Chcesz być szczęśliwa to bądź! Że to farmazony i że już wywracasz oczami i sarkastycznie prychasz, albo z kpiną w głosie mielisz jakiś komentarz do tych słów? Ale poczekaj, chcę ci coś powiedzieć. Tak, jestem facetem. Tak, mam za sobą ponad 20-letni związek ze szczęśliwą kobietą. I nie, ona wcale nie jest szczęśliwa dzięki temu, że ma właśnie mnie obok siebie. Przeszliśmy różne burze i kryzysy.
Pierwszy, gdy skończyliśmy studia, zaczęliśmy pracę i kiedy obowiązki każdego z nas wydawały się ważniejsze i poważniejsze od obowiązków tej drugiej osoby. Ja uważałem, że ciężko pracuję i utrzymuję nasz małe mieszkanko, ona choć zarabiała tyle samo, powtarzała, że nie chce być dodatkowo sprzątaczką i kucharką na pełnym etacie.
Drugi kryzys przyszedł, gdy nasz syn pojawił się na świecie, bo przecież miało być tak pięknie, a tymczasem teściowa non stop u nas przesiadywała. Na mnie patrzono wilkiem, cieszyłem się, kiedy na spacer mogłem z młodym wyjść, bo chciałem być ojcem, tylko nie wiedziałem jak, a one mi tego zupełnie nie ułatwiały. Z wieczną pretensją, że nie ma mnie w domu, że za dużo pracuję, że w ogóle jestem do niczego. Tak się czułem. Ona w domu z młodym, ja w pracy ze świadomością odpowiedzialności. Ale nasze drogi mijały się zupełnie. Tak, bywało, że celowo dłużej zostawałem w pracy, żeby wrócić, jak oni już będą spać, po wszystkich tych wieczornych rytuałach, w których ja byłem tylko przeszkodą.
Nie było łatwo, ale z czasem coraz lepiej. Bo oboje tego chcieliśmy, bo dziecko zmobilizowało nas do rozmów o nas. Wiele przykrych słów potrafiliśmy sobie powiedzieć, wiele złych o sobie usłyszeć. Ja byłem egoista widzącym tylko czubek własnego nosa, który ustawił się tak, żeby mi było najwygodniej. Ona ze świetnej, uśmiechniętej dziewczyny zmieniła się w utyskującą na każdym kroku kobietę, która bardziej przypominała swoją matkę niż moją ukochaną żonę.
A później drugie dziecko i jakoś tak łatwiej. Dzieciaki pochłonęły nas kompletnie. Byliśmy rodzicami. Ja wyjeżdżałem na jakieś służbowe delegacje, dbałem o to, by z kolegami się spotkać, pojechać wspólnie na jakiś mecz. Nawet to nie zauważyłem, kiedy zaczęła mówić „nie wiem”, „obojętnie”. Na wakacje – nie wie, gdzie pojedziemy. Jaki film chce obejrzeć – jej obojętnie. Czy gdzieś wyjdziemy? Obojętnie. Zmęczona, śpiąca. Zamiast usiąść ze mną wieczorem sprzatała kuchnię, prasowała, a później zasypiała, nim ja zdążyłem się obok niej położyć.
Wyobraź sobie, że masz obok siebie kogoś zupełnie przezroczystego, kto nie chce być zauważany. Nie, nie należę do tych idealnych mężów, którzy nagle spostrzegli, że coś jest nie tak i zaczęli drążyć skałę, w którą zmieniła się ich żona. Żona, która bez słowa robiła kolację, przechodziła obok, wieszała pranie, a każde pytanie: „Co ci jest”, zbywała: „Jakby cię to w ogóle obchodziło”. Obchodziło, ale ona nie dawała szans na rozmowę, a mi się coraz mniej chciało rozmawiać. Miałem swoje problemy w pracy, w domu obowiązki – a to coś naprawić, pomalować, z dziećmi wyjść na rower. Co jest takiego, co zobojętnia nas na siebie? Co sprawia, że przestaje nam zależeć na wzajemnym szczęściu. Zamykamy się w swoich światach, bo nam w nich wygodnie. Mi przynajmniej wygodnie było – praca, siłownia, dzieci, w domu obiad, posprzątane. Tylko jakoś tak w tej wygodzie coś cię ugniata, wiesz, że to iluzja, że tak naprawdę to nie jest, czego chciałbyś, czego oczekujesz, bo obok siebie masz kobietę, która coraz bardziej się oddala. Już się nie śmiejcie wspólnie, nie gotujecie razem, nie rozmawiacie rano w łóżku, tylko zrywacie się szybko, żeby zdążyć dogonić dzień.
„Zmieniłaś się” – mówiłem, a ona, że każdy się zmienia, że ja też. Wiecie, to jak rzucanie piłką o ścianę, zawsze do ciebie wróci w niezmienionej postaci. My się tak od siebie odbijaliśmy. „Czego chcesz?” – pytałem, a ona nie umiała mi udzielić odpowiedzi, kiedyś w złości wykrzyczała, że to wszystko przeze mnie, że przeze mnie jest nieszczęśliwa, że to ja mam na wszystko czas, a ona tkwi w jakimś kieracie, z którego nie widzi wyjścia.
Zabrałem dzieci na weekend. Nie, nie wpadłem na ten pomysł sam, mam mądrą mamę, która od dawna widziała, co się dzieje, ale swoim zwyczajem trzymała się z daleka nie wtrącając się. Wyjechałem, powiedziałem, żeby się nie martwiła, że wszystko będzie dobrze i żeby odpoczęła.
Byłem winny całemu złu, które ją spotkało, byłem winny jej nieszczęściu, byłem winny temu, gdzie pracuje, jak wygląda i co robi. Nie jest łatwo słuchać czegoś takiego, zwłaszcza gdy nie bardzo wiesz, o co chodzi. Męska logika podpowiada: masz problem – rozwiąż go, tylko co, jeśli faktycznie ja byłem problemem?
Poszliśmy na terapię. Oboje podjęliśmy taką decyzję. Ona z braku nadziei, że coś się może zmienić, ja ze strachu, że mogę ją stracić. Usłyszałem jakim jestem egoistą, jakim prostakiem dbającym tylko o swoje wygody. Wielu rzeczy nie dostrzegałem, wielu nigdy wcześniej sobie nie powiedzieliśmy. Ale to wtedy zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Zacząłem ją pytać, czego chce, co lubi robić, na co ma ochotę. A ona w końcu zaczęła mówić… Płakaliśmy chyba jaki dzieci, które znalazły drogę do domu… Płakaliśmy wiele razy wtedy tam, w tym gabinecie – z bólu, z bezsilności, ze złości, ale na końcu ze szczęścia. I żadne z nas tych łez się nie wstydziło.
Dlaczego o tym piszę, bo dziś to już za nami, a ja mam obok siebie szczęśliwą kobietę, która realizuje się zawodowo, rzuciła pracę, otworzyła swój biznes, do czego niezbędne jej było… moje wsparcie i wiara, że jej się uda, a nawet jeśli nie, to pewność, że nadal będę obok. Mam mądrą żonę, która rezerwuje tylko dla siebie jeden weekend co jakiś czas, żeby odpocząć, wyjechać do przyjaciółki, ze mną zostawić dzieciaki, choć one już duże. Mam ciekawą życia kobietę – wyjechaliśmy w końcu sami na wakacje, co jakiś czas chodzimy razem na koncerty, odwiedzamy znajomych, znowu razem gotujemy. A kiedy ona jest zmęczona, idzie spać mówiąc: „kocham cię” i ja wiem, że kocha, a ona ma pewność, że moja miłość nie ukrywa niewypowiedzianych pretensji.