Za kilka dni obchodzę pięćdziesiąte urodziny. Mąż na pewno o nich zapomni, tak jak zapominał przez ostatnie dwadzieścia lat. Już nie robię awantur, nie walczę. Żyję w martwym związku, jestem martwa. Nie odejdę, bo wspólny dom, dzieci, firma, w wakacje urodziła się nasza pierwsza wnuczka. Nie mam nawet na to sił.
Dom jest duży, ale my i tak śpimy w jednym pokoju. Gdy w złości mówię, żeby się wyniósł stąd, mówi, że ma takie samo prawo spać w sypialni, jak ja. I że o co mi chodzi. Ta bezradność jest najgorsza. O co mi chodzi. Teraz już tylko o to, że chrapie. Obcy człowiek chrapiący w łóżku. Czy to nie za dużo?
„Dlaczego się sama nie wyniesiesz?” pytam się w duchu. Bo dlaczego ja mam się wynosić? Dlaczego mam słuchać pytań dzieci? Spać gdzieś na rozkładanej kanapie? Zadaję sobie te różne pytania i myślę, że może gdzieś w duchu marzę, że on się kiedyś obudzi i przypomni sobie, jak mnie kiedyś, dawno kochał. Przytuli. Chociaż w sumie nie wiem, czy gdyby to się stało, moje ciało nie zamieniłoby się w kamień. Zapomniałam jego dotyk.
On nie rozumie. Wzrusza ramionami. Czepiam się. To chyba jest najgorsze, że przez lata opędzał się ode mnie, jak od muchy. O co mi chodzi. Przecież on rozkręca firmę, przecież mamy pieniądze, przecież. Ale nie mamy siebie. Jestem najbardziej samotną osobą na świecie. Czasem zastanawiam się, czy inne kobiety też tak czują się w małżeństwie? Czy to jest norma?
Ostatni seks uprawialiśmy kilka lat temu. To i tak były nasze jedyne momenty bliskości, bo poza seksem nie było między nami dotyku. Może ostatni raz okazał mi czułość kilkanaście lat temu? Nie mówię o tym, że pogłaskał mnie po głowie, jak psa, czy poklepał po kolanie przy dzieciach mówiąc: „A wasza matka to to”.
On mówi, że to normalne. Nie uprawia się seksu po tylu latach, jesteśmy, jak rodzeństwo. Przesadzam. Nie dociekam, czy mnie zdradza. Nie wiem kiedy miałby, bo od rana do popołudnia siedzi w naszej firmie, a potem wraca do domu i przesiaduje w garażu.
Czuję się jakbym nie kończyła lat pięćdziesięciu, a sto. W lustrze widzę szczupłą, wysportowaną kobietę. Dbam o siebie
Moja koleżanka kilka lat temu była w podobnej sytuacji do mnie, zaryzykowała, zostawiła partnera. Przeżyła wściekłość i oburzenie dzieci, gderanie własnej matki, że jej odbiło i… w zeszłą sobotę byłam na jej ślubie. Ma nowego partnera, zakochała się, rozkwitła. Czyli można.
A ja czuję, że jest już za późno. Że wszystko się skończyło, jestem stracona. Że nikt mnie już nigdy nie dotknie, nie zachwyci się, nie powie, że ładnie wyglądam i że mnie pragnie. Z paniką myślę, że czeka mnie już tylko los babci, czy matki do której wpada się na obiad. Oczywiście, też pracuję w naszej firmie, mam koleżanki. Ale każdy dzień jest taki sam. I nie ma tam mnie.
Czy on zawsze taki był? Pewnie, że na początku nie. Ale z czasem, powoli, przez lata stał się taki. Długo walczyłam. W końcu przestało mi się chcieć. Wydawało mi się, że tak już musi być. Ślub mojej koleżanki był, jak przebudzeniem ze snu. Ale jakiś głos w środku mówi mi, że to są moje fanaberie, mam się zamknąć, bo i tak nie jest źle.
Nie no, pewnie, że nie jest źle– poza tym, że nie pamiętam, kiedy mnie coś naprawdę ucieszyło, zachwyciło.
Poza tym, że nawet teraz, jak to piszę, leżę koło chrapiącego człowieka, którego jestem żoną od prawie 30 lat. I czuję, że to wszystko to była jedna wielka pomyłka.
Czy jeszcze mogę to zmienić? I jak mam to zrobić? Potrafię obracać dużymi sumami pieniędzmi, a nie potrafię zawalczyć o siebie.