Go to content

W chwilach ataków urojeniowych pomaga, gdy ktoś mówi: Nazywasz się Dorota, mieszkasz z mężem i psem. Jesteś bezpieczna

Dorota K. Solarska przez dziesięć lat pracowała w Polsce jako trenerka biznesu i coach – indywidualny oraz grupowy. Miała prominentnych klientów. Dwa fakultety z dyplomem.  W 2014 r. zdiagnozowano u niej chorobę afektywną dwubiegunową. Następnie diagnozę zmieniono na chorobę schizoafektywną oraz zaburzenie osobowości typu borderline. Dziś Dorota wydała e-booka „Artystka przetrwania. Życie z chorobą psychiczną”, Oficyna Związek Otwarty. Rozmawiamy z Dorotą o jej doświadczeniu choroby psychicznej. Pytamy, jak reagować, jak przyjaźnić się i kochać osoby z diagnozą zaburzeń osobowości i zaburzeń psychicznych.

Czy widziałaś wpis na Instagramie Pauliny Młynarskiej, na którą spływa hejt typu: „Wariatka, ma chorobę dwubiegunową po ojcu”.  Paulina napisała: „Nie mam na szczęście tej bardzo poważnej, strasznej dla osoby chorej i jej otoczenia, przypadłości. Jednak czynienie inwektywy z choroby jest rzeczą wyjątkowo okrutną wobec osób nią dotkniętych. Wyjątkowo podłe to”.

– Stoję murem za Pauliną. Nikt nie wybiera sobie choroby psychicznej, co więcej, ona może dotknąć każdego i wydaje mi się, że to jest dla społeczeństwa najbardziej przerażające. „Wariaci” są przecież gdzieś indziej, gdzieś daleko, nie wśród nas. Nie są tacy, jak my.

A jest wręcz przeciwnie; bo badania pokazują, że co czwarty Polak przechodzi przez kryzys psychiczny. Oznacza to, że każdy z nas ma w swoim otoczeniu kogoś, kto cierpi w ten sposób. Pytanie, czy o tym wiemy, czy też chorzy skutecznie nauczyli się ukrywać swój ból? Bo cały czas wiele osób wierzy, że najlepiej jednak nie okazywać słabości, zaciskać zęby i przeć do przodu.

Mitów na temat osób chorych psychicznie jest wiele!

– Co więcej, niestety stygmatyzacja ma się doskonale, a łatka „wariata” czy „psychicznego” przykleja się do nas w zasadzie na zawsze. Pokutuje także przekonanie, że ci, którzy zachorowali albo musieli mieć trudne dzieciństwo, albo chorobę w rodzinie. A to nie zawsze tak wygląda. Szczęśliwi też mogą zachorować. I to również jest trudne do przetrawienia.

Stygmatyzacja wyraźnie też odsłania się w języku, jakim się posługujemy do ośmieszania czy deprecjonowania innych. Po prostu porównujemy ich do osób chorych: „On chyba zwariował!”, „chyba ci odbiło”, „brakuje jej piątej klepki”, „on chyba ma depresję, bo tak się mało odzywa”, i tak dalej. „Miałem zwariowany dzień”, mówimy. Oczywiście nie mamy pojęcia, jak NAPRAWDĘ wygląda zwariowany dzień. Bo gdybyśmy mieli, na pewno nie użylibyśmy tego sformułowania. Pamiętam, jak zupełnie rozłożyła mnie na łopatki akcja społeczna „Nie świruj – idź na wybory”. Płakałam ze złości. Na szczęście organizatorzy się zreflektowali. Ale, nie szukając daleko, moja koleżanka psycholożka, krytykując działania rządu, nazywała polityków „psychiatrykiem”. Było mi przykro.

rys. Dorota K. Solarska

Czy kiedykolwiek pogodziłaś się z myślą, że już nie jesteś zdrowa i że nigdy nie będziesz?

– Mogę powiedzieć, że są dni, kiedy jestem z tym pogodzona, przyzwyczajona wręcz. Ale są też takie, kiedy z nienawiścią patrzę na zestaw trzech leków, które muszę brać codziennie. Czasem myślę sobie „nie jest tak źle, już trzy tygodnie bez objawów”. Jednak są też tygodnie, kiedy urojenia pojawiają się trzy, czterokrotnie i wydaje mi się, że już nie dam rady i że całe to życie trzeba jakoś „ostatecznie rozwiązać”.

Kiedy wspominam siebie sprzed ośmiu lat, wydaję się sobie taka beztroska. Wtedy nie przyszłoby mi do głowy, że zachoruję. Psycholożka, coach, trenerka biznesu, do tego dwa tytuły magistra, dodatkowa edukacja, prominentni klienci… Ja miałabym zachorować psychicznie? Wolne żarty! A jednak. Było to największe zaskoczenie mojego życia.

Dlaczego niektóre choroby psychiczne pojawiają się nagle i w dodatku tak późno – dopiero po trzydziestce, przed czterdziestką?

– Choroby psychiczne mogą się pojawić w zasadzie w każdym wieku. Jednak statystycznie częściej wcześniej niż później. To kwestia indywidualna. Myślenie: „Uff, mam czterdzieści lat, więc już nic złego mi się nie stanie”, jest błędem. W klinikach psychiatrycznych spotykam wielu młodych i starszych ludzi, pogrążonych w wielkim cierpieniu. Czuję żal, a jednocześnie bardzo egoistyczną ulgę, że choroba oszczędziła mi tych kilkunastu lat i pojawiła się tak późno. Miałam szczęście, że pierwsze „uderzenie” pojawiło się u mnie już po trzydziestce.

rys. Dorota K. Solarska

Czy osoba z borderline, ze schizofrenią albo chorobą dwubiegunową, ma szanse na miłość?

– Każdy ma szansę na miłość! A tacy połamani ludzie – jak my – chyba nawet potrzebują takiej szansy jeszcze bardziej.

Pytam w kontekście nowych partnerów. Czy powinniśmy ich informować o swojej chorobie psychicznej?

– Moim zdaniem powinniśmy informować. Ja zwykle szybko to robię, nawiązując nowe znajomości przyjacielskie, czy w ramach moich działań wolontariackich. Przy okazji staram się przede wszystkim edukować i instruować. Wręcz spisać instrukcję obsługi. Na przykład: słuchaj, mogę mieć dni, kiedy będę się wydawać na haju. Umówmy się, że wtedy zabierasz mi karty do bankomatu. Mogę mieć dni, kiedy będę tracić kontakt z rzeczywistością. Bądź wtedy przy mnie i mów do mnie. Mogę mieć dni, kiedy nie będę już chciała żyć, ale pamiętaj, że to minie i że to nie oznacza, że cię nie kocham. Schowaj wtedy wszystkie ostre przedmioty i leki. I tak dalej. Brzmi to ciężko, ale jest wykonalne.

A jakie zasady ustaliłaś ze swoim mężem?

– U mnie w związku najważniejszą zasadą jest tzw. reality check (konfrontacja z rzeczywistością – tłum. red.). Oznacza, że ufam bardziej ocenie rzeczywistości mojego męża niż własnej. Wiem bowiem, że moja rzeczywistość często się wykrzywia. Jego – zwykle nie. W mojej książce jest cały rozdział napisany przez mojego męża. Wynika z niego, że partnerzy osób chorych mają życie jeszcze cięższe niż sami chorzy. Muszą bowiem ciągle funkcjonować w stanie podwyższonej gotowości. Teraz, po feedbacku od czytelników, Paweł mówi, że starał się pokazać najcięższą stronę życia we troje: ja, ty i choroba. Natomiast dla niego miłość oznacza: „kocham cię z całym twoim bagażem, nawet gdy nagle golisz się na łyso, wracasz do domu z kolczykiem w nosie, czy nie wychodzisz cały dzień z łóżka”. To tak, jakby karta „miłość” biła kartę „trudności”.

Moim zdaniem z kolei sama miłość do bycia razem nie wystarcza. Można kogoś kochać, a jednocześnie nie dać rady żyć z nim/nią i jego/jej chorobą. I odejść.

Wiele związków w takiej sytuacji nie wytrzymuje próby czasu. Co ty robisz, by pomóc  miłości?

– Przede wszystkim powinniśmy dążyć do maksymalnej niezależności, żeby odciążyć naszych najbliższych. Wielu z nich samych prędzej czy później popada w kryzys – depresję czy wypalenie. Ja mam w swoim zespole wsparcia psychiatrę, terapeutkę traumy i asystenta psychiatrycznego. Cały czas uczę się też nowych strategii, które pomagają mi przetrwać najtrudniejsze momenty bez np. wzywania męża z biura na ratunek. Wiem, jakie rezerwowe leki wziąć w konkretnej sytuacji. Jestem wyczulona na pierwsze niepokojące sygnały.

Życie w związku z osobą chorą jest wymagające, nie ukrywajmy tego. Oczywiście, wiele zależy od przebiegu choroby. Mnóstwo osób żyjących z diagnozą ma dłuższe okresy remisji, czyli braku objawów; może to być nawet kilkanaście lat. U mnie wynoszą one maksymalnie kilka tygodni. Tak zwany ciężki przypadek.

Jak już wspomniałam, dla mnie najważniejszą zasadą w naszym związku jest właśnie reality check , ale także zakładanie dobrych intencji drugiej strony oraz przegadywanie wspólnie wszelkich niepokojących zjawisk, wydarzeń i emocji. Mam szczęście, bo jestem z wykształcenia psycholożką i gestaltystką, więc mam niezbędną do tego nomenklaturę i pewnego rodzaju przygotowanie. Mój mąż jest natomiast bardzo wrażliwym i empatycznym partnerem. Rzadko, choć zdarza się, potrzebujemy pomocy osoby trzeciej (np. terapeuty par) w rozwikłaniu trudności w relacji.

rys. Dorota K. Solarska

Czy powinniśmy informować pracodawcę, że chorujemy?

– To zależy od rodzaju i przebiegu choroby czy zaburzenia. Ja na przykład nie jestem w stanie podjąć żadnej „zwyczajnej” pracy, bo symptomy pojawiają się zbyt często. Mogę tworzyć w domu, malować, pisać wtedy, kiedy czuję się dostatecznie dobrze.

Uważam jednak, że jeśli mamy na przykład chorobę dwubiegunową o lżejszym przebiegu, to może nie jest to dla pracodawcy kluczowa informacja. Czasem będziemy wulkanem energii, czasem będziemy pracować wolniej czy z większym oporem. Wydaje mi się również, że w dużej mierze decyzja zależy od relacji, jaką mamy z pracodawcą oraz znajomości siebie samej, jak dalece można na mnie polegać. Ja wiem o sobie tyle, że ze mną bywa różnie i zupełnie nie jest to moja wina.

 

Ostatnio do moich aktywności udało mi się włączyć wolontariat. Na drugim spotkaniu powiedziałam, że mogą być takie dni, kiedy nie będę miała siły wyjść z domu. Usłyszałam: „Dobrze, że nam mówisz, będziemy organizować backup”. Moi przyjaciele z grupy teatralnej także wiedzą, że czasem przychodzę na spotkania, a czasem piszę, że nie dam rady, bo źle ze mną. Dziękują mi i rozumieją. Kolega powiedział mi ostatnio, że jestem bardziej przewidywalna niż wielu jego zdrowych znajomych, gdyż zawsze może liczyć na jasność sytuacji w moim przypadku. Szczęście w nieszczęściu.

W książce opowiadasz o ogromnym lęku społecznym przed wychodzeniem z domu, bo atak paniki, bo psychoza… Czy to można próbować jakoś pokonywać?

– Warto jak najlepiej poznać siebie i granice swoich możliwości. Nie przełamywać się na siłę, tylko zbierać dobre doświadczenia. Bywa różnie. Czasem czułam się słabiej, ale mimo wszystko wyszłam z domu i dobrze mi to zrobiło. Moim zdaniem warto starać się nie myśleć: „Muszę wyjść”. Lepiej: „Co jest w tym momencie najlepszym rozwiązaniem, czego będę mniej żałować: wyjścia czy niewyjścia?” Zdarza się, że jedynym sposobem na przetrwanie jest zakopanie się pod kołdrą i „zniknięcie”. To czasem najlepszy wybór.

Jestem przeciwniczką rzucania się na głęboką wodę, gdy nie umiemy pływać. Wywoła to tylko jeszcze większy lęk i odwiedzie nas od kolejnych prób w przyszłości. Zdarza mi się nie chcieć pójść na własny wernisaż. Szukam wtedy rozwiązań, jak uprzyjemnić sobie takie wyjście. Zwykle obstawiam się znajomymi, żeby nie musieć prowadzić small talków z obcymi. Kiedy zaczynam czuć się niewygodnie, zmykam do domu po angielsku – w sposób niezauważalny. Po powrocie stosuję głęboki relaks i odcięcie od bodźców.

Jak przyjaźnić się z osobą z zaburzeniami osobowości?

– Tak jak z każdą inną osobą, mam ochotę odpowiedzieć. Nie jesteśmy przecież w gabinecie osobliwości. Najważniejsze jest poznanie tej osoby, ustalenie z nią „instrukcji obsługi”, umówienie się właśnie na reality check, wzajemne zaufanie i znajomość własnych ograniczeń oraz granic. Wierzę także, że edukowanie się, samodzielne lub wspólne z zakresu takiej choroby, jest kluczowe. Tak, by wiedzieć, kiedy mówi do mnie przyjaciółka… a kiedy już jej choroba.

Znam taką sytuację, że ktoś nagle zaczyna chorować. Znajomi w pracy orientują się, że to halucynacje, że manipulacje spowodowane urojeniami. Często takie osoby są w szoku i kompletnie nie wiedzą co robić? Informować rodzinę? Jak możemy pomóc w takich sytuacjach?

– Leciałam kiedyś samolotem, gdy jeszcze byłam zdrowa. Okazało się, że na pokładzie znalazła się dziewczyna w ostrej psychozie i jej mdlejący tata, wyczerpany pilnowaniem jej od kilku dni. Usiadłam przy niej i zaczęłam jej słuchać – snuła urojenia. Na miejsce przylotu wezwano już karetkę. Po tym incydencie kolega psychiatra powiedział mi: „Nic nie mogłaś zrobić. Trzeba było podać ogromną dawkę leków antypsychotycznych, natychmiast”.

Wracając do twojego pytania, uważam, że trzeba od razu poinformować rodzinę i ustalić dalszą procedurę. Być może taka osoba choruje już od jakiegoś czasu, tylko symptomy pozostawały przez jakiś okres uśpione i rodzina wie, co w takiej sytuacji robić. Jeśli nikt nie wie, co robić, wezwijmy karetkę. Pamiętajmy jednak, że jeśli ta osoba nie stanowi zagrożenia dla siebie i innych, musi wyrazić zgodę na hospitalizację. Mnie w momentach ataków urojeniowych pomaga, gdy ktoś do mnie mówi proste rzeczy: „Nazywasz się Dorota Solarska, masz 41 lat, jesteś teraz w Bernie, gdzie mieszkasz z mężem i psem. Jesteś bezpieczna. Czy masz przy sobie leki? Weź tyle tego, tyle tamtego. Jeśli jesteś w domu, połóż się i spróbuj po tych lekach zasnąć lub zadzwoń do swojego asystenta psychiatrycznego”. Po kilku latach chorowania mam procedurę na każdą okazję…

Dziś już łatwiej mówić o depresji czy nawet o chorobie afektywnej dwubiegunowej, ale to przecież nie wszystko.

– W społecznym postrzeganiu pojawia się pewna hierarchia zaburzeń i chorób psychicznych. Najbardziej „oswojona” jest depresja. Coraz więcej w tej sprawie publikacji, czy też „coming outów” osób publicznych. Choroba dwubiegunowa też staje się „modna”, coraz więcej się o niej pisze, wiele dobrego w zakresie edukacji robi pod tym względem Joanna Bąk. Najgorzej ma się schizofrenia. Wciąż jest za mało społecznej wiedzy, że tacy chorzy mogą żyć latami bez objawów. Schizofrenik kojarzy się z niebezpiecznym dziwakiem. A prawda jest taka, że statystycznie osoby chore są mniej niebezpieczne niż zdrowe. Jeśli już komuś zagrażają, to najczęściej sobie. Natomiast o chorobie schizoafektywnej nie pisze się już w ogóle. Czuję się więc po pierwsze nieco osamotniona, a po drugie – cieszę się, że tak wiele stron poświęcam jej w mojej książce.

Wszystkie rysunki zamieszczone w tekście wykonała Dorota K. Solarska.


Dorota K. Solarska – autorka książek, artykułów, sztuk teatralnych i bloga; malarka, graficzka, której prace wystawiane są w Szwajcarii i w Polsce. Z wykształcenia psycholożka i dziennikarka, ukończyła także Szkołę Counsellingu Gestalt z dyplomem counselora oraz podyplomowe studia ExpressiveArts w European Graduate School w Szwajcarii. Przez dziesięć lat pracowała w Polsce jako trenerka biznesu i coach – indywidualny oraz grupowy. W 2014 zdiagnozowano u niej chorobę afektywną dwubiegunową, następnie diagnozę zmieniono na chorobę schizoafektywną oraz zaburzenie osobowości typu borderline. Mieszka, tworzy i choruje w Szwajcarii.