Muszę to głośno powiedzieć – jestem wygodnicka. Mam oczywiście co jakiś czas zrywy, kiedy to ogłaszam wszem i wobec, że od dzisiaj żyję EKO, biegam, własnoręcznie przygotowuję w domu wszystkie posiłki, czytam dokładnie etykiety i nie używam niczego, co mogłoby niekorzystnie wpływać na zdrowie. I tak w tym postanowieniu trwam kilka dni, czasem tygodni, a potem po prostu odpuszczam, bo mi się nie chce. Tak na przykład było z przygotowaniami drugiego śniadania dla moich dzieci. Poszliśmy całą rodziną do sklepu i dzieciaki wybrały sobie śniadaniówki ze swoimi ulubionymi postaciami z bajek i filmów. Postanowiłam, że będę idealną matką, która każdego dnia szykuje fikuśne kanapeczki, kroi na kawałki przeróżne owoce i warzywa, układa to wszystko w śniadaniówce, dorzuca bidon z domową lemoniadą, kilka owsianych ciasteczek (domowy wypiek, a jakże!) i radośnie odwozi dzieci do szkoły, dając im całusy na parkingu.
Wiem, wstęp trochę przydługi, już mówię, o co mi chodzi.
Mój super, fantastyczny plan działał może tydzień. Po tym czasie coraz mniej mi się chciało, okazało się, że bidon trudno się myje i szybko może stać się źródłem chorobotwórczych drobnoustrojów, a śniadaniówki przeszły zapachem mięsa, które im często dodawałam do kanapek. W ruch znowu poszła nieszczęsna folia aluminiowa. I to właśnie o niej dziś będzie parę słów.
Jakiś czas temu przeczytałam, że folia aluminiowa może sprzyjać powstawaniu nowotworów. Przeraziłam się wtedy bardzo, ale szybko doszłam do wniosku, że to niemożliwe, przecież coś, co jest dopuszczone do użytku, nie może aż tak bardzo szkodzić zdrowiu. Okazuje się jednak, że i tak, i nie. Jeżeli używa się jej z głową, nie powinna mieć wpływu na nasze zdrowie. Problem jednak w tym, że większość z nas nie wie, co można, a czego nie można zawijać w folię aluminiową. Kiedy o tym czytałam, włos jeżył mi się na głowie, bo sama mam na koncie kilka grzeszków…