Początek wiersza
Śmierć
(Kto widział od takiego słowa zaczynać wiersz
Nie lepiej od razu
Się powiesić)
Rafał Wojaczek, 1969
***
Zasypiałam już i budziłam się w szpitalach. Były wenflony, kroplówki, defibrylatory. Były troskliwe pielęgniarki i, dla równowagi, pięlegniarki z piekła rodem. Byli lekarze wyrozumiali oraz tacy, którym powinni odebrać prawa wykonywania zawodu. Były stosy leków, zastrzyki, jakieś skany i usg. Wszystko było, tak mi się wydawało. I ja to wszystko pamiętałam. Nawet jak na operację szłam, to jakoś pod kontrolą to było i jak się budziłam, to widziałam znane twarze i słyszałam troskliwe głosy. Takie twarze i głosy w jakiś sposób nadają całej sytuacji sens i ustawiają ją w przyswajalnym dla rozumu kontekście.
Dwa dni temu obudziłam się w domu, we własnym łóżku, a jednocześnie nie rozumiałam nic. Na ciele miałam ślady po igłach, napy od elektrod, oznaki ratowania życia i działań medycznych. I zero pamięci z tego, co się stało. Uciekło mi mniej więcej 40 godzin życia. Wyparowało. Nie pamiętałam nic poza tym, że wezwałam ambulans samodzielnie, a potem usiłowałam powiadomić jakichś ludzi z mojego otoczenia, że coś się dzieje. Wydawało mi się, że mam wszystko opracowane na takie okazje, cały system powiadamiania wdrożony. Tylko że zły czas wybrałam sobie na zapaść – długi weekend. Wszyscy z listy podstawowej poza zasięgiem, a na listę rezerwową nie starczyło mi już świadomości.
Jadąc do szpitala, przed zamykającymi się oczami miałam jeszcze wizje, jak wszystko będzie dobrze, na pewno ktoś się zjawi i uratuje, jakiś rycerz na białym koniu albo wróżka chrzestna. W chwili totalnej nieprzytomności umysłu, w ramach latami wyrabianego nawyku, wykonałam nawet serię telefonów do szanownego ex. Szanowny ex miał mnie w szanownym poważaniu. Bo skoro mówiłam nieskładnie, to znaczyło, że żyję, czyli nic istotnego. A ogólnie to przecież wszyscy wiedzą, że jak kobieta traci przytomność, ma zasadniczo tylko na celu odegranie szantażu emocjonalnego.
No więc przytomność i świadomość odzyskałam po 40 godzinach. Rozpoczęłam żmudne wyplątywanie się z diod oraz dokumentacji medycznej, w którą z jakiegoś powodu mnie owinięto. Na dokumentacji zapisano, że żyję, co uznałam za dobry znak. Bezskutecznie próbowałam ogarnąć umysłem, co się działo, co robiłam, co mi robili. I co, do jasnej ciasnej, ci lekarze napisali w tych kartach medycznych! Zrywając kolejne plastry z całego ciała i oglądając kolejne wkłucia i siniaki, myślałam o tym, że jeśli już śmierć ma przyjść, to wolałabym, żeby było jak w „Sensie życia wg Monty Pythona”. Ja surrealistycznie poproszę! Przy obiedzie, w gronie przyjaciół. I żebym jeszcze mogła kostuchę wkurzyć, zanim mnie zabierze.
„Przynajmniej umrze Pani młoda i piękna!” – powiedział mi niedawno 80-letni staruszek na oddziale onkologii.
Pierwsza (i jedyna) rzecz, o którą zapytał mnie dzisiaj mężczyzna, który spędził ze mną 10 lat życia, to czy mogę mu pomóc w sprawie dla niego istotnej.
Pierwsza (i jedyna) rzecz, o którą zapytano mnie w ogóle dzisiaj, to czy zrobię zakupy do pracy.
Dzisiaj, zmywając zaschniętą krew z podłogi koło mojego łóżka (która nie wiem, jak się tam wzięła), walczyłam ze łzami totalnej bezsilności i poczuciem kruchości. I pomyślałam, że ja tam nie chcę umrzeć piękna i młoda. Mam ambicje w tej dziedzinie być pospolita i umrzeć, trzymając wnuki za ręce. Ewentualnie wtulona w jakiegoś pomarszczonego staruszka.
Nikt, naprawdę nikt nie powinien przez coś takiego przechodzić.
Nie, nie umieram jeszcze. Szymborska napisała „Umrzeć. Tego nie robi się kotu”.
A ja mam sześć. Nawet w wydłużony weekend.
Choroby sobie wpiszę w jakiś ciekawszy termin w kalendarzu.