Żadna ze mnie wytrawna biegaczka. Daleko mi do biegania wyznaczonego przez wirtualnego trenera i potrzeby osiągania coraz to lepszych rezultatów czasowych na coraz dłuższych dystansach. Biegam, bo kocham endorfiny, bo ruch sprawia mi przyjemność. Ale nie myśl, że zawsze tak było.
Choć sport był wpisany w moje życie, bo grałam kiedyś trochę w siatkówkę, to zawsze powtarzałam, że ostatnią rzeczą, jaką będę robić, to biegać. Wypluwanie płuc, ból nóg, gonienie za nie wiadomo czym, co to, to nie. Zupełnie nie dla mnie. Mówiłam, że nigdy w życiu nikt nie zobaczy mnie na biegowych ścieżkach, a bieganie to ostatnia rzecz, która mogła mi się kojarzyć z przyjemnością.
Step, zumba, aerobik zawsze w ten sam dzień o określonej godzinie to nie dla matki dzieci, zwłaszcza, gdy ta nie ma do pomocy babć, a mąż pracuje w różnych godzinach. Poza tym te szczupłe, piękne dziewczyny, młodsze o dziesięć lat z długimi nogami wywijające na aerobikach jakoś podkopywały zawsze moje zacięcie do tego rodzaju ruchu. Czułam się przy nich jak słoń w składzie porcelany.
Tak naprawdę to przestraszyłam się, kiedy pewnego dnia podczas zwiedzania morskiej latarni złapałam zadyszkę wchodząc po schodach i goniąc dzieci. Załamałam się. Jak to? Ja, mama nie mam siły nadążyć za własnymi dziećmi, a one dopiero co chodzą, co będzie dalej. Powiedziałam basta i wyciągnęłam buty – zwykłe adidasy ukryte w szafie. Spojrzałam na siebie z niedowierzaniem w lustrze i… wyszłam pobiegać.
Nie chcecie wiedzieć, jak się czułam, nigdy wcześniej w życiu nie naprzeklinałam się w myślach tyle co wtedy, podczas tych… dwudziestu minut. Tak, 20 minut mojej hańby, odkrycia kart przez mój organizm. Moje ciało krzyczało: „Czy ty zdurniałaś? Co to w ogóle za pomysł? Oszalałaś? Biegania się zachciało, dupę na kanapę posadź i daj sobie spokój”. Wtedy myślałam, że nigdy więcej. Że już wolę nudzące mnie aerobiki, że przecież jazda rowerem raz w tygodniu po zakupy to też jakaś forma ruchu.
Wróciłam do domu, złapałam oddech. Wzięłam prysznic i pomyślałam, że tak łatwo się nie poddam. Nie wiem, skąd wzięła się chęć walki, może dlatego, że zawsze pociąga mnie to, co stawia mi wysoko poprzeczkę. I tak zaczęło się moje bieganie. Był czas, kiedy chciałam szybciej, lepiej, biegałam w zawodach, miałam ciśnienie na coraz to lepsze wyniki. Ale pewnego dnia spytałam, po co? Nikt mnie na olimpiadę nie zabierze. Większą satysfakcję daje mi czas spędzony z dziećmi, przyłożenie się do pracy, niż szybsze bieganie.
Kocham biegać, ale dla siebie. Kocham bieganie za endorfiny, które budzą się we mnie i wywołują uśmiech. Bieganie pozwala mi wyrzucić z siebie złe emocje, nabrać dystansu do wielu rzeczy. To też czas, kiedy wiele emocji i myśli mogę sobie w głowie poukładać. Chcecie spróbować? Zachęcam, tylko BŁAGAM, nie róbcie tego, jak ja. Chcesz zacząć biegać? Nie wiesz, jak się do tego zabrać. To przeczytaj.
Poradnik początkującej biegaczki
- Wyciągnij z szafy dresy i sportowe buty. Obojętnie ile mają lat. Teraz i tak szybko robi się ciemno, nikt cię nie pozna. A jeśli biegasz rano, to wszyscy i tak szykują się do pracy.
- Nie mów, że zaczynasz biegać, zwłaszcza znajomym biegającym. Oni potrafią wywierać presję. Udzielają rad chcąc dobrze, ale gdy słyszysz, że buty nie te, koszulka zła i ile kilometrów na początek… Każdy może się zniechęcić, zwłaszcza ten, który nie jest pewien, czy w ogóle podoła. Pamiętaj. Robisz to dla siebie.
- Wybierz sobie miejsce do biegania, które lubisz. Nie wybiegaj na chodnik przy osiedlu. Podjedź nawet autem do parku, na stadion. Każdy woli co innego, jednemu lepiej na początek biega się w kółku, inni wolą wybiec na łono przyrody.
- Nie zakładaj w ogóle odległości, którą chcesz przebiec. Skup się na czasie. Pół godziny w ruchu – idealnie. Naprawdę więcej nie musisz.
- Z tych 30-tu minut biegania przebiegnij około 10. Dwie minuty truchtaj, trzy minuty maszeruj. I nie przejmuj się tym, że ktoś cię obserwuje. Wytrawny biegacz uśmiechnie się ze zrozumieniem na twój widok wiedząc, że zrobiłaś pierwszy krok. Wyszłaś z domu!
- Pamiętaj, że nikt cię nie goni. Biegać amatorsko powinno biegać się w tempie konwersacyjnym – moim ulubionym. Czyli tak, by biegnąc móc rozmawiać z osobą obok, bez zadyszki. Obok mnie często syn jeździł na rowerze – on gada non stop i o coś pyta. Później biegałam z koleżanką, traktowałyśmy bieganie jak rozmowę przy kawie.
- Z czasem wydłużaj czas biegania kosztem maszerowania. Może zmiana proporcji: 3 minuty biegania, 2 marszu. Słuchaj swojego organizmu. On ci podpowie, na ile cię stać. Nie wkurzaj go wysiłkiem ponad jego siły, bo przestanie z tobą współpracować.
- Nie biegaj codziennie. Lepiej założyć, że będziesz biegać co drugi dzień, nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu i pierwszym krokiem do zniechęcenia się w ogóle.
- Pamiętaj, że właśnie wolne bieganie, marszobiegi są najlepszym sposobem na spalanie kalorii. Szybko biegnę, nie znaczy – szybko schudnę. Biegasz dla kondycji i zgubienia kilku kilogramów? Biegaj wolno! Jak najwolniej!
Pomyśl, że może zamiast w te coraz bardziej depresyjne, bo jesienne wieczory zamiast gnić na kanapie i wcinać kolejną kanapkę lub tabliczkę czekolady lepiej ruszyć tyłek. Niech to będzie impuls. Nie obiecuj sobie, że od tej wiosny to już na pewno coś ze sobą zrobisz, zaczniesz biegać. Nie szukaj wymówek, bo zimno, ciemno i “wilki jakieś”. Bieganie w takiej pogodzie wzmacnia odporność, poza tym im zimniej, tym więcej energii organizm musi zużyć do ogrzania się, a więc spala więcej kalorii. Co na to twoje wymówki?
Ile razy składałaś sobie obietnice, których nie udało się zrealizować? Więc może tym razem zrób inaczej. Nie od jutra, od poniedziałku, od marca. Tylko od dziś. Dziś jest właśnie ten dzień, kiedy wyjdziesz z domu się poruszać! Czemu nie?.
A kiedy już wyjdziesz i nie będziesz od siebie oczekiwać przebiegnięcia 5 kilometrów od razu, to jest szansa, że ci się spodoba. Zwłaszcza, gdy po pół godzinie wrócisz do domu i okaże się, ze jeszcze masz siły wstawić pranie, sprzątnąć kuchnię po kolacji, porozmawiać z mężem i namówić go na seks.
Kocham sport za te endorfiny, które popychają nas do działania. To tak, jakby nasz organizm i mózg dostali ogromną porcję ulubionych słodyczy, które jednak nie idą w uda i pośladki, ale przekładają się w pozytywną energię. Nie wierzysz mi? To udowodnij, że jest inaczej. Wyjdź pobiegać i daj znać, że się mylę.