„Nie ma sensu starać się o dziecko w nieskończoność”, „Trzeba umieć odpuścić”, „Dlaczego dla niektórych urodzenie dziecka staje się obsesją?”, „Przecież wystarczy jedno”. Wyrzucamy z siebie słowa, opinie. I nie akceptujemy dwóch rzeczy. Każda kobieta ma prawo sama decydować, ile jest w stanie poświęcić, żeby urodzić. I każda kobieta sama wie, kiedy poczuje się spełniona jako matka.
Nasza autorka wprowadza nas w świat niepłodności. I walki o dziecko. Swoją i innych kobiet.
Niepłodność dotyka co piątą kobietę. Ile one są w stanie znieść, żeby stać się matkami? Idę z tym pytaniem do ekspertów. Kobiet, które w mojej ocenie „nacierpiały się”, zanim wzięły w ramiona swoje dziecko.
– „trzy lata badań, wizyt, kontroli”
– „dwa lata monitorowania i zapisywania każdego dnia cyklu”
– „jedenaście prób in vitro”
– „cztery lata czekania na telefon z ośrodka adopcyjnego, nie licząc procedury”
– „sześć straconych ciąż”
– „szesnaście lat współżycia bez zabezpieczeń i po prostu czekania”.
Patrzyłam w oczy każdej z nich. Słuchałam tonu głosu, gdy podawały mi dokładne rozmiary swoich „ciężarów”. I wciąż nie znajduję odpowiedzi na pytanie, ile kobieta jest w stanie znieść? Każda ma swoją sztangę, przygotowaną przez swojego trenera, którym najczęściej jest ona sama. Po każdym podrzuceniu sztangi same zadają sobie pytanie „ile jeszcze udźwignę?”. Silniejsza jest ta po 11 próbach, czy po sześciu poronieniach? A jeśli te doświadczenia się kumulują? Nikt nie zna odpowiedzi. Każda chciałaby wiedzieć, że granica wytrzymałości dla kobiety to tyle i tyle. Dochodzisz do granicy i odpuszczasz. Jesteś wolna od presji, zmagań, decydowania, bo przecież nie możesz więcej, tu jest granica. Wielu chce związać tę granicę wytrzymałości z wiekiem kobiety. Wielu faktycznie to robi. Refundacja in vitro, zegar biologiczny, wiek w procedurze adopcyjnej. Ale i tutaj są wyjątki, 60-latka rodzi bliźnięta, 42-latka adoptuje niemowlę, a zegar biologiczny tyka każdej z nas inaczej. Zatem granicy wytrzymałości postawić się nie da. Przecież fakt, że ja udźwignęłam swój ciężar nie oznacza, że ty udźwigniesz taki sam. Może dasz radę większemu, a może odpuścisz przy mniejszym.
Mam trójkę dzieci. Mam za sobą i cierniste krzaki, i spacer po plaży
Zaczęło się 20 lat temu, ślubem i marzeniami o czwórce dzieci. Potem było ostro pod górkę. Ciąży nie ma, lata mijają. Wpadłam w wir badań, jedno za drugim, miesiąc za miesiącem, wciągnęłam w nie męża. Razem łatwiej było żyć nadzieją, bo żaden lekarz mnie nie wspierał. Po kilku latach badań usłyszałam gratulacje i bezradność w jednym. Superzdrowa, a niepłodna. Powiedziałam: dość! Przecież jest adopcja, chcieliśmy jej obydwoje. Procedura była jak bajka, wreszcie mogłam działać, no i wiedziałam, że prędzej czy później, ale wezmę swoje dziecko w ramiona. Zadzwonił telefon. Szał radości i ból trudnej decyzji. Było ciężko. Wygrałam bitwę o dziecko, ale teraz musiałam stoczyć walkę o jego zdrowie. Rok, drugi, szpitale, operacje, rehabilitacje, a w tle jak Dzwon Zygmunta biła nadzieja. Ktoś powiedział dawno temu: „Adoptowałaś, ale byłaś zdrowa, zobaczysz, zaraz zajdziesz w ciążę”. Nie zaszłam, ale marzenia o czwórce dzieci też nie pamiętałam. Cieszyliśmy się z mężem, że należymy do elitarnego klubu pod nazwą „mamy dziecko”. Życie zwolniło, kolejną walkę wygraliśmy. I znów coraz częściej zaczynały mnie drażnić ciężarne koleżanki, cedziłam gratulacje przez zaciśnięte zęby, ze sztucznym uśmiechem. Nadzieja była tylko we mnie, mąż miał „córeczkę tatusia”.
Znów powiedziałam: dość! Druga procedura adopcyjna. Poznałam najmroczniejszą wersję czekania… Mija rok, telefon nie dzwoni, mija drugi i nic. Córka patrzy głęboko w moje oczy i z ufnością sześciolatki pyta: „Mamo, czemu nasze dziecko ciągle się nie odnajduje?”. Dwa razy w tym czasie dostaję oferty świetnych kontraktów. Twardo negocjuję warunki, wychodzę zwycięsko z rozmów, ale potem zamykam się w biurowej toalecie i zapłakana skarżę się mężowi do słuchawki: „A jeśli rano podpiszę kontrakt, a po południu zadzwoni telefon?”. Jeśli dzwoni telefon z ośrodka, to dwa tygodnie i jesteś na macierzyńskim. A ja chciałam tego macierzyńskiego, ale nie chciałam bezwolnie czekać, kariera była moją terapią.
Najgorsza w tym czekaniu jest codzienność
Ta milcząca nadzieja, gdy każdego ranka otwieram oczy z wiarą, że dzisiaj zadzwonią, a każdego wieczora zamykam z żalem, że dzisiaj nie zadzwonili. Trzeci rok, można zwariować. Ciało działa jak matka, kobieta, żona, bizneswoman, ale dusza wrzeszczy z rozpaczy i bezczynności. Wreszcie zadzwonili. A ja poczułam w końcu spokój. Wiem, która to jest moja droga. Będzie ciężko adoptować kolejne dziecko. Nie szkodzi, mam dwie wspaniałe córki. Ciężarne kobiety już mogą liczyć na moją sympatię.
Wytrzymałam rok we względnym spokoju. Znów odezwał się Dzwon Zygmunta. Przecież marzyłam o czwórce! Ośrodek adopcyjny, rozmowy z mężem. Kiepsko, nawet jak chcemy dwójkę rodzeństwa, nawet jak trójkę. Piętrzą się schody biurokracji. Słyszę m.in. taki argument: „Są czekający, którzy nie mają jeszcze w ogóle dzieci, Wy macie już dwoje”.
Poddaję się. Wchodzę w żałobę po moim marzeniu o czwórce. Jest październik. W grudniu zachodzę w ciążę. Boję się uwierzyć. Nawet, gdy mój kolega ginekolog drukuje mi po kilka zdjęć USG, z pięknie rozwijającym się pęcherzykiem. Nawet, gdy słyszę bicie serduszka. Brzuch rośnie mi szybko, ale i tak boję się, że to urojenie. Pamiętam, jak w ostatnim miesiącu stałam pod prysznicem i myłam ogromną powierzchnię brzucha z myślą: „czy to jest naprawdę? chyba mam ten brzuch, przecież nie zwariowałam”. Rodzę w domu, spokojnie, bezboleśnie i szybko. Mam trzecie dziecko. Radość wielka, wdzięczność, że dane mi było, po tych ciernistych drogach, pospacerować po plaży. Ale jest druga strona medalu. Przecież ja jestem matką adopcyjną, miało nie być ciąży i brzucha, rozstałam się z nim na zawsze. Dzwon Zygmunta wali z całą siłą we mnie, rozbudzając marzenie o kolejnym dziecku.
Wyobraź sobie, że test pokazuje dwie kreski, nie pierwszy raz je widzę. Czułam, że się pojawią. Tak jak trzy miesiące temu, jak rok temu, i jak jeszcze wcześniej… ale już po tym, gdy urodziłam biologiczne dziecko. Za każdym razem czułam, że czas zrobić test. Wiem, że jestem w stanie przyjąć kolejną stratę, ale rozkwita we mnie coraz silniej nadzieja, że tym razem nie będę musiała, że właśnie teraz dopełni się marzenie. Każdego ranka sprawdzam listek papieru z drżeniem serca. W ciągu dnia jest gorzej, bo sto razy wydaje mi się, że czuję, jak zaczynam krwawić. Biegam do toalety z walącym sercem. W biurze patrzą na mnie coraz dziwniej, gdy w trakcie strategicznego spotkania bezczelnie wychodzę z grobową miną. Wracam po chwili z radosnym uśmiechem. Po kilku dniach jestem zmęczona, żeby się zrelaksować pomiędzy schizofrenicznymi wizytami w toalecie, zaczynam obliczać. Wszystko co tylko się da obliczyć. Daty porodu na kilka wersji długości cykli, prawdopodobną datę poczęcia, kiedy będzie już po I trymestrze, umawiam wizytę u ginekologa za tydzień. Najbliższe poranki zacznę wizytami w laboratorium, żeby sprawdzić bHCG… Czuję mdłości, ale nie umiem rozpoznać czy czuję je fizycznie, czy mentalnie. Żyję w amoku. Kolejny raz. Czy jest mi ciężko? Tak, ale godzę się na to, chcę podrzucić tę sztangę raz jeszcze. Nie wiem jednak, jak długo to zniosę. A co, jeśli znów…
W takiej sytuacji potrzebuję skupienia, ale nie chcę skupiać niczyjej uwagi na sobie. A jednak słyszę kłujące komentarze: „Trójka dzieci, to już przesada”, „Macierzyństwo po 40 jest fanaberią”. Największe ciosy padają z ust… kobiet!
Gdy zaczynam krwawić i wrzeszczę wniebogłosy z łazienki, wrzeszczę, że to koniec, że tracę kolejne dziecko, jest ze mną moja Mama. Dobrze, że jest przy mnie, dobrze, że mnie przytula. Później wieczorem przytula mnie moja najstarsza córka, to działa jak najsilniejsze remedium. Ten ból minie, i fizyczny i psychiczny. Wiem. Ale co dalej? Nie wiem.
Wracam do moich ekspertek
Gdy wyrecytowały mi te wszystkie liczby, pytałam: „I to było dla Ciebie najtrudniejsze?”. Odpowiedź była za każdym razem taka sama, a tym samym bardzo dla mnie zaskakująca: KOMENTARZE OTOCZENIA. Jedna mówiła o nich z oburzeniem, inna spokojnie, jeszcze inna, zmieszana poczuciem składania skargi. „Dlaczego jeszcze nie masz dziecka, czekasz, aż się zestarzejesz?”, „Po co tak walczysz, możesz przecież adoptować?” „Te wszystkie badania medyczne to przesada, po prostu wyjedź, wyluzuj”, „Czekałaś do tego wieku, to teraz masz”, „Adoptowałaś, to teraz zajdziesz w ciążę”, „Powinnaś być wdzięczna za tę trójkę!”…
Świadomie, nieświadomie, wypowiadane ogólnie w towarzystwie albo wprost. Każda doświadczyła ich wiele. Ja również. I bardzo wpłynęły na moje starania. Nie ułatwiały ich niestety.
Chcesz wiedzieć, ile zniesiesz, aby zostać matką? Zrozumiesz to dopiero na końcu drogi. Ja jeszcze nie dotarłam do końca. Może to będą kolejne dwie kreski, może dziecko, a może menopauza. Moje starania, to nauka przyjmowania z pokorą tego, co spotykam na drodze.