– Przez całe dorosłe życie mierzyłam się z wewnętrznymi demonami. Przekonania ciągnęły mnie w dół. Wydawało mi się, że jestem niedostatecznie dobra, że nie jestem wartościowym człowiekiem. Cały czas musiałam sobie coś udowadniać. Nie lubiłam swojego ciała. Byłam swoim największym wrogiem. Choroba wyciszyła we mnie te myśli. Rak uratował mi życie – opowiada Anita Wojtaś-Jakubowska.
Klaudia Kierzkowska: Ponad rok temu zdiagnozowano u pani raka żołądka. To była przypadkowa diagnoza? A może pani zdrowie, samopoczucie wskazywało na to, że dzieje się coś niepokojącego?
Anita Wojtaś-Jakubowska: Nowotwór żołądka często nie daje żadnych objawów. A kiedy pojawiają się niepokojące sygnały, często jest już tak późno, że chory nie ma szans na pełne wyzdrowienie. Miałam to szczęście, że moja choroba została wykryta we wczesnej fazie i to zupełnym przypadkiem. Od 10 lat zmagam się z chorobą autoimmunologiczną. Nie wchłaniam witaminy B12. Nie jest to groźna dolegliwość, ale wymaga kontroli. Dwa lata temu trafiłam do hematologa właśnie na taką kontrolę. Lekarz zapytał, czy zdaję sobie sprawę z tego, że anemia złośliwa zwiększa ryzyko raka żołądka i układu pokarmowego. Byłam zszokowana. Nikt wcześniej mi o tym nie powiedział.
Na wizycie byłam jesienią, na wiosnę zapisałam się na gastroskopię. Już w trakcie badania usłyszałam, że mam guza na żołądku. Miesiąc czekałam na wynik badania. Kiedy je odebrałam, przeczytałam, że mam nowotwór.
Jakie emocje Pani towarzyszyły?
Kiedy odebrałam wynik, nie wierzyłam w to, co czytam. Pierwszą reakcją było zaprzeczenie: nie chciałam przyjąć tej informacji do siebie. Na wydruku widniała informacja o raku żołądka, ale tłumaczyłam sobie, że to na pewno jakiś inny typ nowotworu. Nie ten, na którego ludzie umierają. Kiedy po kilkunastu minutach przyjęłam do wiadomości, że jestem chora, wpadłam w panikę. Bałam się okropnie. Nie wiedziałam, co robić.
Od razu trafiła pani do szpitala?
Odebrałam wynik w recepcji przychodni, tak po prostu. Nikt nie powiedział mi, co dalej robić. Kiedy oswoiłam się z myślą, zaczęłam szukać lekarza gastrologa, który byłby w stanie natychmiast mnie przyjąć i wyjaśnić mi, na co mam się nastawiać. Zarezerwowałam wizytę na drugim końcu Warszawy, na którą dojechaliśmy z mężem w ciągu 20 minut. Trafiłam do gabinetu i poprosiłam lekarza o interpretację. Cały czas miałam nadzieję, że to jednak coś innego. Byłam pierwszą pacjentką tego ranka i lekarz był wyraźnie zszokowany, że przychodzę z tak poważną chorobą. Gastrolog potwierdził, że mam raka żołądka i kazał zgłosić się do szpitala.
Bardzo charakterystyczne było to, że lekarz przez całą wizytę nie użył ani razu słowa rak ani nowotwór, choć potwierdził diagnozę – jakby obawiał się tak mocnych słów. Przypuszczam, że do prywatnych lekarzy rzadko przychodzą osoby z takimi wynikami, dużo częściej zgłaszają się od razu do szpitala. Po wyjściu z gabinetu zaczęłam płakać. Powtarzałam w kółko, że nie chcę umierać i że mam jeszcze przecież tyle do przeżycia. Kiedy wyrzuciłam z siebie złe emocje, postanowiliśmy z mężem, że zaczynamy działać.
Zobacz też: Ciąża, a rak – „Walczę o to, by kobiety po diagnozie nowotworowej miały szanse na macierzyństwo”
Wtedy zgłosiła się pani na leczenie?
Obdzwoniliśmy przyjaciół i znajomych, pytając o jakiekolwiek rekomendacje i wskazówki, do kogo się udać. Koniec końców wybrałam lekarza chirurga, który został mi polecony z dwóch różnych źródeł. Jeszcze tego samego dnia umówiłam się na wizytę do niego. Usłyszałam, że czeka mnie operacja usunięcia żołądka, a potem dowiedziałam się, że będę poddana jeszcze chemioterapii. Cały proces leczenia był „standardową” procedurą stosowaną w przypadku tego typu nowotworu. Przechodziłam chemioterapię FLOT, na którą składały się cztery cykle chemioterapii, potem operacja całkowitego usunięcia żołądka, a potem jeszcze kolejne cztery cykle chemioterapii. Cały proces trwał około 7 miesięcy. Na wlewy chemioterapii zgłaszałam się do szpitala co dwa tygodnie: przychodziłam w piątek, wychodziłam w niedzielę. Cykl chemioterapii pooperacyjnej przez chwilę był pod znakiem zapytania, jednak ostatecznie lekarze zarekomendowali mi, żeby go przeprowadzić. Chemioterapia miała w jak największym stopniu zminimalizować ryzyko przerzutów. Wiem, że była niezbędna, jednak bardzo wyniszczyła mój organizm. Czasami przez dwa tygodnie leżałam w łóżku i wymiotowałam. Dopiero teraz, po roku od operacji, dochodzę tak naprawdę do siebie.
Zastanawiam się, czy podczas całego procesu leczenia pojawiły się momenty zwątpienia?
Po pierwszym momencie rozpaczy, który zajął mi kilka godzin, zaczęłam działać. Tego samego dnia zaczęłam już zapisywać dla siebie, co czuję, z czym się mierzę. Postanowiłam, że przejdę przez chorobę z jak najlepszymi myślami, jak najlepszym nastawieniem. Byłam przekonana, że im lepsza będzie moja forma psychiczna w całym procesie, tym lepiej przejdzie przez to wszystko mój organizm. Weszłam w tryb zadaniowy, projektowy. Moim projektem było wyleczenie się z nowotworu. Ani razu nie zwątpiłam w to, że będę zdrowa. Najtrudniejszym momentem – co może wydawać się zaskakujące – było dla mnie zakończenie procesu leczenia.
30 października ubiegłego roku wyszłam ze szpitala po ostatniej chemioterapii. Wcześniej miałam tysiąc planów i nie mogłam się doczekać, kiedy zakończę leczenie. W praktyce jednak okazało się, że pojawiło się we mnie wiele wątpliwości. Czy mogę powiedzieć o sobie, że jestem już zdrowa? Czy choroba nie wrócić? Jak teraz będzie wyglądało moje życie?
Jak wyglądał powrót do normalnego życia?
Po siedmiu miesiącach leczenia wróciłam do „normalności”. Zaczęłam ogarniać szkołę dla dziecka, codzienne zadania, wróciłam do pracy. Momentalnie wpadłam w panikę, bojąc się, że nie umiem zapanować nad zwykłym życiem. Kilka miesięcy procesu leczenia całkowicie zmieniło moje priorytety: na pierwszy plan wyszło zdrowie i troska o siebie, a praca straciła na znaczeniu. Mimo wielkiej życzliwości współpracowników strasznie ciężko było mi wrócić do starej pracy, na starych zasadach. Czułam, że za dużo się we mnie zmieniło, żeby nadal funkcjonować tak, jak poprzednio. Dodatkowo zaczął ogarniać mnie strach przed tym, że choroba wróci, że lada chwila umrę. Przez dwa kolejne miesiące mierzyłam się z nieustającymi, negatywnymi myślami na temat przyszłości. Zaczęłam pracę nad sobą, korzystając z pomocy psychoonkologa. Co ciekawe, bardzo pomocne okazało się zmienienie miejsca pracy i przewrócenie swojego życia zawodowego do góry nogami. Złe myśli przestały powracać. Przepracowałam to sama ze sobą. Oswoiłam się z myślą o śmierci i przestałam się jej bać, co dało mi dużo siły.
Polecamy również: „Lekarska znieczulica, system do bani. Tak leczymy raka piersi w Polsce. Dwa lata towarzyszę przyjaciółce w chorobie”
Wydała pani książkę, w której znajdują się słowa „Rak żołądka uratował mi życie”.
Przez całe dorosłe życie mierzyłam się z wewnętrznymi demonami. Przekonania ciągnęły mnie w dół. Wydawało mi się, że jestem niedostatecznie dobra, że nie jestem wartościowym człowiekiem. Cały czas musiałam sobie coś udowadniać. Nie lubiłam swojego ciała. Byłam swoim największym wrogiem. Choroba wyciszyła we mnie te myśli. Rak uratował mi życie. Przedefiniował moje wartości, priorytety. Miejsce negatywnych myśli, które całkowicie umilkły w mojej głowie, zajęła radość z tego, co mam. Odnoszę wrażenie, że żyję na nowo. Jestem wdzięczna mojemu ciału, za to, co przeszło. Żyję bez żołądka i to jest naprawdę dobre życie. To zupełnie inna jakość.
Jak wygląda pani codzienne życie, a dokładniej sposób odżywiania?
To chyba najbardziej zaskakujące, ale teraz, po roku od operacji, jestem w stanie spożywać niemal normalne posiłki. Jem mniejsze porcje niż pozostali domownicy. Spożywam produkty lekkostrawne. Nie mam żołądka, nie zmieszczę schabowego, ziemniaków i surówki. Danie dzielę na mniejsze porcje. Nie piję alkoholu. Ale mogę nawet pójść do restauracji! Wszystko jest efektem wielotygodniowego procesu adaptacji, jaki przechodzi się po operacji i rygorystycznej, ściśle rozpisanej diety. Moje jelita przejęły funkcję żołądka. To niesamowite.
Wydała pani książkę „Nie ma jutra”, skąd pomysł na jej napisanie?
Nie planowałam tego. Od zawsze uwielbiałam wszystko zapisywać, notować. Od wielu lat prowadzę zapiski i dzienniki, bo uważam, że zapisane słowa mają większą moc niż myśli. Tak też było w tym przypadku. Od dnia diagnozy pisałam i nieustannie wracałam do tego, czytałam. Pisałam dla siebie, chcąc zmierzyć się z myślami, które pojawiały się w mojej głowie. Wierzyłam, że jeśli będę dobrze myśleć o tym, przez co przechodzę, to uda mi się fizycznie przetrwać to wszystko lepiej. Dopiero po kilku tygodniach, po namowach wielu osób, pojawiła się w mojej głowie myśl, by swoją historią podzielić się ze światem. I tak powstała moja książka.
Anita Wojtaś-Jakubowska – marketerka z 20-letnim doświadczeniem zawodowym, ze specjalizacją w marketingu B2B dla firm technologicznych. Mentorka kobiet w programach Uniwersytet Sukcesu i LeaderSHEp in Tech. W 2021 roku wyróżniona przez Forbes Women Poland w zestawieniu „25 Mistrzyń Linkedin”. Absolwentka Akademii Psychologii Przywództwa Szkoły Biznesu Politechniki Warszawskiej, Uniwersytetu Warszawskiego i Szkoły Głównej Handlowej. Autorka autobiograficznej książki „Nie ma żadnego jutra. Jak rak żołądka uratował mi życie” o tym, jak śmiertelna choroba może uzdrowić ducha.