Wydawało mi się zawsze, że potrafię uczyć się na błędach. Bo przecież już nigdy nie zafarbuję włosów w domu tą farbą, która na opakowaniu obiecywała piękny, jasny blond, a wyszło… jak wyszło. Już nigdy nie wrócę do pracy u znajomej, która nie płaciła mi pensji przez trzy miesiące, twierdząc, że to wina banku. Nie pójdę na ważne spotkanie w nowych butach, które miały podkreślać moje długie nogi, a zamieniły te kilka godzin w bolesne doświadczenie, z którego pamiętam jedynie desperackie poszukiwanie najbliższej apteki i zakup plasterków z Kubusiem Puchatkiem. Wydawało mi się, że z każdej lekcji wyciągam wnioski. I dobrze mi się wydawało, aż spotkałam mojego męża.
Nikt nie jest doskonały, to dość oczywiste. Każdy zasługuje na drugą, trzecią, a czasem nawet czwartą szansę. Niektórzy naprawdę się zmieniają. Ale inni – nie. A mimo to, to właśnie w tych innych wierzymy bezgranicznie i z ich powodu popełniamy ciągle jeden podstawowy błąd: pozwalamy im do siebie wracać, pozwalamy karmić nas niczym uzasadnioną nadzieją, że tym razem będzie inaczej. I co? I nic. Po chwili, zwanej w psychologii „miodowym miesiącem”, wszystko wraca do normy, a my kolejny raz obiecujemy, wymyślając sobie w myślach od idiotek, że to był naprawdę ostatni raz.
Ten pierwszy błąd był naprawdę zaskakujący. Kochający, czuły, troskliwy facet, którego znałam zamienił się w obcego człowieka, człowieka, którego nie interesują ani jego własne dzieci, ani samopoczucie żony, a jego irytacja na widok tych właśnie, trzech osób dawno przekroczyłaby poziom zenitu, gdyby to tylko było możliwe. Człowieka, który potrafi skrzywdzić, nie tylko słowem. Człowieka, na którym nie można już polegać, z którym nie można planować – ani codzienności, ani życia. Zmiana, która dokonywała się na moich oczach, zamiast jednak zaświecić mi w głowie czerwony neon z napisem „UCIEKAJ”, rozłożyła mnie na łopatki na długie miesiące odbierając rozum i zdolności analityczne, zwane rozsądkiem.
Z zaskoczenia i bezradności wyszłam po kilkunastu tygodniach, z poczuciem, że jednak przecież nadal kocham, że dzieci, że dom, że kredyt, że nad związkiem trzeba pracować, a on się tak bardzo stara. I że korporacja to straszne zło, które niszczy w tym, wspaniałym, mężu i ojcu wszystko co najlepsze, zabiera całe dobro i nie pozwala mu kochać tak, jak dawniej. Powiedziałam: wróć, spróbujmy.
Ten drugi błąd, mniej zaskoczył mnie swoją formą, co faktem, że w ogóle miał miejsce. Bo przecież, było obiecanie poprawy, była wspólna terapia i łzy i skrucha. I kilka przeczytanych książek o tym, co zrobić, żeby było lepiej. I całkiem udana Wigilia, a nawet wakacje. I naprawdę nic nie zapowiadało tego, to znów miało się wydarzyć. To znaczy, ja nadal nie odrobiłam lekcji i nie zauważyłam symptomów. Dwója po prostu, a nawet jedynka.
Przemoc przybiera różne formy, nie każdą potrafimy nazwać po imieniu, zwłaszcza gdy spotyka nas ona ze strony najbliższej osoby. „Nie, to na pewno nie to, to jedynie słabszy dzień” – wmawiamy sobie za każdym razem z coraz mniejszą wiarą w to, że mamy rację. Chyba tylko po to, by nie przyznawać się do kolejnego błędu. I znowu łzy i znowu skrucha, więc powiedziałam: wróć, spróbujmy.
Ten trzeci błąd, zatoczył koło jak bumerang i ze dwojoną siłą puknął mnie w czoło, tak, że w końcu oprzytomniałam i zrozumiałam. Że, do cholery, są dzieci, które na to wszystko patrzą. Patrzą i chłoną – każde słowo, gest, każdą nieobecność na urodzinach „bo tak”, każdą dotkliwą karę tam, gdzie kary na pewno być nie powinna, każdy siniak, każde wulgarne słowo. Czwartego błędu nie będzie, bo ile można?
Kiedy kochasz bardziej niż trzeba, uczenie się na błędach kosztuje cię dużo więcej i trwa o wiele dłużej. Ale jest dla ciebie szansa. Pomaga to, co najtrudniejsze – dystans. I świadomość, że w szkole życia błędy kosztują więcej niż mogłaś się spodziewać. I że ten koszt rozkłada się na kilka osób, także na te, za które jesteś odpowiedzialna.