Go to content

„Tak wiele razy odchodziłeś tato, że dziś trudno mi uwierzyć, że tym razem odchodzisz już na zawsze”

Fot. Pixabay / CC0 Public Domain

Wyobrażałam sobie to nieraz. No wiesz, wyobrażałam sobie twoje odchodzenie. Moje życie utkane jest z wyobrażeń o tobie. Między miłością, złością, niezrozumieniem, prośbą. O–D–CH–O–DZ–E–N–I–E.

Pierwszy raz odchodziłeś, gdy miałam dwa lata

Zakochałeś się w Tamtej. Zobacz, nie wiedziałam. Mama wypełniła mnie obrazami wiele lat później. Gdy to już sama kochałam, zauroczałam się i zdradzałam. „Jesteś jak ojciec” mruknęła zrezygnowana.

Wróciłeś wtedy z wyjazdu. Był maj, w ogródku pachniał bez, mówiłeś mamie, że ją kochasz, mnie kochasz. Że tęskniłeś. Potem poszedłeś się kąpać. A ona rozpakowując ciebie znalazła listy do Tamtej. „Kocham”, „śnię”, „wciąż myślę” pisałeś. Może dlatego do tej pory nienawidzę słów, za dużo w nich banału, tak można oszukać nimi każdego.

Drugi raz odchodziłeś po tym, jak mnie pobiłeś

Bo źle chodzę po górach i nie umiem jeździć na rowerze. Widzisz, niewiele pamiętam. Moja głowa jest jak sito, wypływają z niej myśli, wypływają wspomnienia, z którymi zrobić nie mam za bardzo co… Podobno mówiłam o tym tej psycholog. Tej do której trafiłam w monologu: „Nie mogę kochać, nie chcę, nie umiem”. Ale podobno biłeś mnie długo, i mocno. Aż ktoś, z kim byliśmy, wtargnął do pokoju i powiedział: „Już za dużo”. Ciekawe czym się mierzy „za dużo”. I dlaczego nikt nie obronił mnie wcześniej. Wtedy sobie wyobrażałam, że odchodzisz. Zostawiasz mnie i mamę. Widzę nawet tę walizkę do której pakujesz ubrania, twoje plecy widzę i słowa słyszę. Oddycham.

No, ale cóż, nie odszedłeś.

Trzeci raz odchodziłeś, gdy byłam w liceum

 A ty wciąż dostawałeś szału. Że jestem za gruba, że kiepska z matematyki, że za dużo ludzi do mnie przychodzi, za często się całuje i za często kupuje ubrania. „On cię tak kocha” mówiła matka. Znalazłam więc miarę miłości. Wrzuciłam do niej kilka emocji: zazdrość, upokorzenie, ból, zranienie. I wyobrażałam, że ciebie już z nami nie ma. Że jesteś z tą swoją miłością do mnie, do niej daleko. I że już nas nie ranisz. Oddycham.

Czwarty raz odszedłeś, gdy rozwiodłeś się z mamą

Wtedy to było bardziej realne. Obca kobieta w naszym domu, jej ślady w ogrodzie, gdzie kiedyś kwitły bzy. Byłeś trochę smutny, bezradny, płakałeś. Mówiłeś do mnie: jesteś moją ukochaną kobietą. Choć przecież „ukochana” mościła sobie miejsce w szafkach mamy, suszyła sobie włosy przed jej lustrem i stopami stawała w wannie, którą godzinami szorowała mama, bo lubiłeś czystość. Kiepsko oddychałam.

Potem przestałeś odchodzić. Bo w końcu odeszłam ja

 Karmiłam się złością do ciebie, pielęgnowałam nienawiść. Nadałam jej nawet specjalnie imię: wolność.  Uwielbiałam mówić do ciebie; s p i e r d a l a j. I: s k o ń c z. Wychodzić trzaskając ostentacyjnie drzwiami twojego ekskluzywnego mieszkania w bardzo ekskluzywnej dzielnicy.  Nie widywać cię miesiącami. Tak, kiedyś zabił byś mnie za to. Ale przecież uwolniłam się od ciebie, od twoich pieniędzy, opieki, trzymała nas tylko ta dziwna miłość. Byłam kobietą podobną do tych, w których zawsze się kochałeś. Byłam ideałem. „Ależ ty masz piękną córkę” mówili twoi przyjaciele. Rosłeś. „Ależ ty masz córkę mądrą” mówili. Rosłeś. W buncie przeciwko tobie odnajdywałam seksualność. Uczyłam się, że moje za szerokie biodra doprowadzają do szału, uczyłam się, że rytm moich słów brzmi jak zaklęcie. Uczyłam się rozkochiwać, bo kochać  sama nie za bardzo umiałam. Przecież przy którymś twoim odejściu przysięgałam: nigdy kochać nie będę. Będę miała język, by czarować słowa, ręce, by dotykać, nogi, by uciekać, instynkt, by być czujniejsza niż matka. Będę lodem i niepokojem.

Ale widzisz, spotkałam Jego. Mężczyznę, który powinien mieć miliony córek, by kochać je i uczyć je dobrej miłości. By dawać im moc i siłę. By uczyć je, że ciało jest tylko obrazem, a każdą głowę da się wypełnić dobrymi myślami. Mężczyznę, który stworzyłby kobietę szczęśliwą, bo wolną. Jaka szkoda, że mamy tylko syna.

To on nauczył mnie kochać ciebie, zabrać wspomnienia złe i okrutne. Przyciągnąć te dobre. Tak, były dobre. Nauczyłeś mnie pływać, robić zadania z matematyki, i z fizyki, mówić po angielsku, walczyć o swoje, w górach oddawałeś mi ostatni kawałek czekolady, a kiedy dostałam pierwszy raz okres powiedziałeś, że to wspaniałe. Wysyłałeś mi pieniądze, przyjeżdżałeś, gdy płakałam w słuchawkę, a na moim ślubie przysięgałeś, że nigdy mnie nie opuścisz, a nasz pokój w hotelu obsypałeś kwiatami. Teatralna bywała twoja miłość, ty taki przystojny. „Boże, ale ty masz ojca” mówiła piękna stylistka, która tańczyła na moim weselu.

Widzisz historia twojej i mojej miłości jest tak samo straszna jak i piękna. Mogę odnaleźć się w historiach o ojcach potwornych. I w ojcach wspaniałych też się odnajduję. Sam rozumiesz, trudno utkać mi z tych opowieści prawdziwą siebie.

Trudno mi utkać prawdziwą siebie w twojej chorobie. Gdy moje wyobrażenia o twoim odchodzeniu zamieniają się w rzeczywistość. Gdy w bardzo strasznym szpitalu, w mieście K. siedzimy na fotelach. Snujemy historie codzienności. A ja patrzę na twoją pomarszczoną szyję, pomarszczone ręce, które kiedyś tak mnie kochały, ale też tak raniły. Gdy widzę twoje przemijanie, a moją siłę. Gdy pan szalony chyba krzyczy za ścianą o umieraniu, a ty już nie masz w sobie żadnej złości tylko kochasz tę młodą salową, bo tak czule, tak po ludzku jako jedyna uspokaja ból tego pana, który być może jest też twoim bólem. I bólem każdego samotnego człowieka w szpitalu.

Bo jesteś już trochę po tamtej stronie, a ja gdzieś pomiędzy. Z miłością, której nie miałeś, a którą ja mam, bo jestem dobra, czuła, delikatna. A w moim domu nikt za wiele nie krzyczy, nikt nikogo nie bije, ale przede wszystkim nikt się nie boi.

Jesteśmy na szpitalnym korytarzu bardzo idealnym obrazkiem. Mam blond włosy i delikatne rysy twarzy, trzymam cię pod rękę, obejmuje, śmieję się do ciebie, przytulam, i przynoszę kawę. Mój mężczyzna jest idealnym zięciem, taszczy gazety, głos ma mocny i spokojny. Głosem cię pociesza, podsuwa nazwiska kolejnych lekarzy.  Mój syn wtula się w twoje kolano. Walczymy. Wiem, że to czujesz. I jesteś szczęśliwy, bo podobno to właśnie bliscy liczą się w umieraniu, w odchodzeniu, w chorowaniu.

Jestem taką dobrą córką.

Czasem tylko budzą mnie sny. Że umierasz. A ja się cieszę. Że tańczę. Że oddycham. I już nie ma żadnego bólu w moim kochaniu.

PS. Drogi mężczyzno, zanim zostaniesz złym ojcem, przeczytaj ten list milion razy. Tak żebyś nie musiał przepraszać, czuć się winny. Żebyś wiedział, że każdy twój błąd ją rani…