Przyjaciółki. Każda z nas chce mieć przyjaciółkę, lub być nią dla kogoś. Co to znaczy? Lojalna, kochająca, pomocna, akceptująca, powiernica naszych sekretów, rozumiejąca i wspierająca, wybaczająca, mądra, zawsze po naszej stronie. Kobieta kobiecie. Czy takie są? Na pewno.
Kiedyś moja mama zapytała mnie, dlaczego ciągle zmieniają mi się przyjaciółki. Na początku jest ogień, a potem słabnie. Tak, jak w związkach z facetami. Myślałam o tym i doszłam do wniosku, że może tak po prostu mam. Ale kiedy usłyszałam o pewnej medytacji znanej coacherki, gdzie do kręgu ognia zaprasza się wszystkie kobiety rodu, a następnie wrzuca do ognia to, co nie służy, to pomyślałam że też tak zrobię. Przyjaciółki – właśnie je mogę zaprosić do mojego kręgu ognia.
Pytanie, czy naprawdę były przyjaciółkami. Czy kobiety, które uważamy sobie za najbliższe, mają te wszystkie cechy opisane powyżej? Taka przyjaciółka od serca i do grobowej deski? Siostrzana dusza. Czuję, że były. Na tyle na ile umiały.
Zdałam sobie sprawę, że to nie chodzi o nie, a o mój stosunek do nich, po różnych sytuacjach w życiu. Od tych psiapsiółek z przedszkola, szkoły, przeżywałyśmy pierwsze miłości, męczyłyśmy jedna drugą czy chłopak który nam się podoba patrzy na nas, opowiadałyśmy o pierwszych miesiączkach po to, aby za jakiś czas się w nich zsynchronizować, dzieliłyśmy się lekcjami, kanapkami, ciuchami, problemami z rodzicami i wzajemnie się broniłyśmy kiedy coś było nie tak. Mężczyźni mają braterstwo krwi, a my jajników.
Miałam taką przyjaciółkę w podstawówce. Nawet jak się wyprowadziłam do innego miasta, to jeszcze wiele lat pisałyśmy do siebie i to nawet tydzień w tydzień. Nie było wtedy komórek i maili. Była poczta. Niedawno się odnalazłyśmy po 20 latach! Ach, nie mogłyśmy się nagadać i świat dla nas znowu przestał istnieć. Znowu miałyśmy 12 lat, byłyśmy tylko dwie i machałyśmy nogami, wesoło przegadując się wzajemnie. Dlaczego przerwała się nasza przyjaźń? I to dosyć nagle i brutalnie. Jedna z nas stwierdziła, że nasze życia jako dorastających kobiet różnią się i nie pasują do siebie, i że powinnyśmy pójść każda swoją drogą. Do dzisiaj tego nie rozumiem, ale tak się stało.
Potem w liceum przyjaźń jak z kart „Ani z Zielonego Wzgórza”. Spałyśmy u siebie, wszystko o sobie widziałyśmy. Znaki świetlne przez okno. Cały dzień razem w szkole, a po południu wiszenie na telefonie do wieczora, bo się jeszcze nie nagadałyśmy. I to na telefonie stacjonarnym, a nie komórce. Wspólne gadanie o chłopakach, o budzącej się kobiecości i seksualności, wspólne książki, filmy, nawet ospę przechodziłyśmy w tym samym czasie. Siedziałyśmy na telefonie, informując się wzajemnie co której i gdzie wyskoczyło. Dla mnie najgorsza choroba w moim życiu i trwała dwa miesiące! Wspólne wyjazdy, te same sympatie i antypatie. Uczyłyśmy się od siebie wzajemnie.
Aż trach, przyjaciółka pojechała nad morze z mamą i tam poznała pierwszego w życiu chłopaka. Takiego co i za rękę trzyma i się cudownie całuje. Kiedy wróciła z wakacji, była inna. Dostałam od niej list, że nie pasujemy już do siebie, że od życia oczekuje czegoś więcej i tę lukę wypełnia jej ten chłopak. Byłam załamana. Serce rozbite na milion kawałków. Płakałam tak przez tydzień, i tak głośno, że pies wył ze mną, a kot się wyprowadził z domu. Mama i babcia nie wiedziały jak mi pomóc, więc zerwały kontakty towarzyskie z rodziną przyjaciółki. Mama z mamą, babcia z babcią. Coś we mnie umarło. Serce się zamknęło. Ktoś znowu mi powiedział, że nie pasuję do niego, że mnie odrzuca jak trędowatą. Dowcip losu spowodował, że dwa lata później siedziałyśmy jedna za drugą na maturze, którą pisałyśmy z biologii. Słyszę jak ona płacze. Dlaczego? Utknęła w połowie tematu. Wymieniłyśmy się kartkami i dokończyłam za nią pracę. Dostała nawet lepszą ocenę niż ja. W sumie się ucieszyłam, że jej pomogłam, ale nadal nie rozmawiałyśmy. Kiedyś spotkałyśmy się na kawie. Wyglądało to napojedynek na ringu, która lepsza. Kompleksy fruwały w powietrzu. Nastała pustka.
A później już w moim życiu były takie bardziej koleżanki niż przyjaciółki. Żadnych bliskich więzi, bo już nie chciałam być zraniona. Żadnej nie umiałam już zaufać. Parę lat temu pojawiła się kolejna. Zaczęło się od wielkiego WOW, potem przeszło w awanturę gdzie syczałyśmy na siebie, aż przekształciło się w wierną przyjaźń. Tyle, że kiedy straciłam w życiu wszystko, ona też zniknęła.
Tak więc te wszystkie przyjaciółki, koleżanki zaprosiłam do tego kręgu ognia i wyrzucałam z siebie co mam do nich. Co mnie boli. Oczyszczałam siebie. Widziałam ich spuszczone głowy, uciekający wzrok i niezrozumienie o co mi chodzi. Tu nie chodziło o nie tylko o mnie. O wpuszczenie wreszcie do siebie zaufania do kobiet, o zaprzestanie rywalizacji, o wzajemne wybaczenie, o zaprzestanie porównywania się, stawiania wyżej od innych, niszczenia siebie i innych kobiet, wyśmiewania i drwienia z kobiecości, że czegoś można nie wiedzieć. I to puściło. Szczególnie jedna z nich bardzo ze mną zarezonowała.
Dziewczyna o tym samym imieniu, która potrzebowała tła aby samej móc błyszczeć. Wtedy, jako nastolatka w ogóle nie rozumiałam tych świadomych czy nieświadomych manipulacji,
deprecjonowania kogoś. Nie rozumiałam, że tak postępuje osoba która sama czuje się zagrożona i niepewna siebie. Niestety odcisnęła na mnie poważne piętno, które wtrąciło mnie w ogromne kompleksy i zniszczenie swojej kobiecości. Nie chciała mieć atrakcyjnej przyjaciółki, namówiła mnie na ścięcie włosów na chłopaka, co mnie oszpeciło, zaniżała poczucie wartości przy innych, raz porzucała, a raz przyciągała. A my czasem tak bardzo chcemy tej wyjątkowej przyjaźni, że godzimy się na te toksyczne relacje, tak jak na toksyczne związki z partnerami, bo pragniemy miłości i przyjaciółki, bliskiej nam kobiety.
To ten krąg był właśnie po to, aby to wszystko oczyścić i z głowy, i z serca. Docenić siebie i zrozumieć czego się było świadkiem. Podziękować za wszystkie doświadczenia sobie i im, bo to mnie w jakiś sposób ukształtowało. To były lekcje. Bo przecież na prawdziwą przyjaźń zawsze jest czas i miejsce. I niech będzie taka jakiej pragniemy i która nas wspiera i rozwija, a nie która jest zawistna i toksyczna. To było bardzo oczyszczające. Po wrzuceniu wszystkiego do ognia, stałyśmy i patrzyłyśmy się na siebie, uśmiechając się ciepło, byłyśmy jednością, wszystkie takie podobne, inne ale takie same. Z tymi samymi wyzwaniami, kompleksami, trwogami, nadziejami i oczekiwaniami. Większymi czy mniejszymi piersiami, cellulitem, rozstępami czy fałdkami. Siwe, proste czy pokręcone. Bez względu na wiek, wzrost, wykształcenie. Po prostu siostry, których moc drzemie w jedności. W kobiecej solidarności. Bo przecież to, że jesteśmy tu i teraz, bez gorsetów, z prawem do głosowania, wykształceniem, pracą, równością, to właśnie zasługa tych ruchów, gdzie kobiety były zjednoczone ponad podziałami. Gdzie nie rywalizowały między sobą o stanowisko, o mężczyznę, o władzę, o miłość.
Jako puenta niech posłuży ostatni obrazek. Koleżanka zaprosiła mnie na spotkanie coachingowe dla kobiet, które prowadziła. O kobiecej mocy. Gdy przyszłam sala była wypełniona samymi seniorkami. Srebrne włosy lśniły w światłach jupiterów. Panie śmiały się i bawiły, ale też były wzruszone kiedy mówiono im jak są ważne, jakimi są brylantami, jak wiele schematów myślenia i stereotypów im nawkładano przez życie. Życie, które one już podsumowują. Patrzą z dystansu i perspektywy, ale z nadzieją że jeszcze coś fajnego się u nich zadzieje, też ile mogą dać innym kobietom tym siedzącym obok, lub dopiero rodzącym się. Było to bardzo wzruszające, ich twarze poorane zmarszczkami, z wypisaną historią, mądrością i doświadczeniem. Wszystkie trzymające się za ręce, tworzące krąg, śpiewające i tańczące. Patrząc na nie miałam poczucie takiej jedności, a jednocześnie poczucie zażenowania że ze sobą walczymy, rywalizujemy, a przecież wszystkie będziemy też tak wyglądać i się czuć. I zobaczymy wtedy, jak te wojenki między nami były głupie i bezsensowne. Dlaczego? Bo wszystkie jesteśmy takie same. Łączy nas kobiecość.