Go to content

Znalazłam się w punkcie ZERO. Wszystko trzeba było rozpocząć od nowa, przede wszystkim posklejać siebie

fot. urbazon/iStock

Dzisiaj opowiem Wam jak się rozpoczęła moja droga duchowa. Nie. Nie dostałam nagle olśnienia, a wraz z tym wyglądu Anioła w blasku poświaty. Nie. Po prostu życie się potoczyło jak się potoczyło. Dostałam parę bęcków, konkretnych bęcków, gdzie na mega wirażu zmieniło mi się życie prywatne i zawodowe. To, co było dla mnie niewyobrażalne i bliskie w moim mniemaniu końcowi świata, okazało się innym życiem, nowym narodzeniem się, lub wreszcie realizowaniem siebie. Był szok, a jednak przeżyłam.

Ale po kolei. Byłam młodą, zbuntowaną czterdziestolatką u szczytu kariery, która rozstawiała wszystkich po kątach i uważała, że ma do wszystkiego prawo i odmówić jej nikt nie może. Inaczej foch! A w środku czułam, że to jednak nie moje i chcę jeszcze w życiu o coś innego się upomnieć😊. Mężatka, ale już ze stażem, czułam że się starzeję. Ciało, potrzeby, marzenia. Gdzieś zaczął mi się kończyć pęd do życia i radość. Jakby zaczynała się jesień. Mój partner był o wiele ode mnie starszy, bo wtedy bardzo chciałam mieć starszego i doświadczonego partnera, no i takiego od życia dostałam. Fajne małżeństwo, ale po mojej czterdziestce poczułam, że entuzjazm gdzieś uleciał, a ja jestem już nie z miłości, a z przyzwoitości. A to przecież nie moja energia. Rozpoczęły się awantury i różne powody do nich.

Nagle padł pomysł od moich przełożonych, że ciągle dojeżdżam, to dlaczego nie wynajmę mieszkania? Chcieli mnie mieć bliżej siebie, a praca była wtedy dla mnie priorytetem i ujściem dla mojej kreatywności. Zaczęłam szukać, a może bardziej poprosiłam moje ukochane dziewczyny z mojego Zespołu o pomoc. Stwierdziły” „wiemy, czego Ci trzeba”.

Czego mi trzeba, to wiedział chyba lepiej mój tato, który już nie żył, a będąc po drugiej stronie we śnie zaprowadził mnie do mieszkania w pewnej kamienicy. Gdy w realu dostałam trzy oferty mieszkań, wśród nich była wyśniona kamienica. Bingo. Oczywiście, że wynajęłam. Właściciel okazał się młodym i atrakcyjnym mężczyzną, obieżyświatem. Coś we mnie drgnęło, że to nowy początek. Mieszkanie stało się moją poczwarką do przemiany, a właściciel częstym gościem, który zaczął mi tłumaczyć prawdy życiowe jak: miłość własna, empatia, współczucie, otwarcie serca, otwarcie umysłu i nie tylko… Ba, był nauczycielem duchowym. Poszłam za tym, jak w dym. Jak omamiona. Że to właśnie nowy początek życia: kamienica, mężczyzna, moja przemiana i… żyli długo i szczęśliwie. Nie!

To był czyściec. Nauczyciel okazał się satyrem tego świata. Po wzajemnym nacieszeniu się sobą i godzinach pogaduch, stwierdził że jestem zjebana i nadaję się na terapię. Koniecznie tą samą, co on. Czyli on też zjebany? Polecił mi ustawienia Hellingera. Pierwszy raz o tym słyszałam, no ale „nauczyciel” chyba wie, o czym mówi? Poszłam. Pomyślałam, a nie poczułam, że jak pójdę na terapię, to on mnie pokocha i nie będę zjebana, a odjebana! To, co tam przeszłam i czego doświadczyłam, trudno opisać w jednym zdaniu. Może powiem tak – z osoby która nigdy niczego się nie bała, nie oglądała się za siebie, radosna i przebojowa, stałam się zalękniona, płaczliwa, straciłam poczucie własnej wartości i atrakcyjności, zaczęłam odpuszczać istotne dla mnie sprawy. Wszystko analizowałam, grzebałam w historii swojej, mojej mamy, rodziny, oceniałam, pouczałam, wypierałam z siebie swoją osobowość, nie wiedziałam kim jestem i jaka jestem. Przyjmowałam każde gówno, które mi wmówiono. A grupa, włącznie z prowadzącym, na ustawieniach nie oszczędzała mnie. Może mi to było potrzebne? Tego jeszcze nie wiem. Wiem, że trzeba bardzo delikatnie i uważnie dobierać sobie terapię i terapeutów. Ludzi, którym powierza się swoje serce i duszę.

Terapia trwała prawie rok. Nie bardzo wiedziałam, po co tam przyszłam i gdy próbowałam to powiedzieć, to i tak byłam zagłuszana. Czułam się, jakby ktoś rozgrzebał mi każdy mój zakątek, porozrzucał wszystkie rzeczy i zostawił mnie z tym bałaganem. A na koniec śmiał mi się w oczy, zrób teraz z tym porządek sama lub zapisz się na kolejną terapię. Byłam porozrywana na kawałki i próbowałam się sama skleić, bo o kontynuacji tego horroru nie było mowy.

Zaczęłam od początku. Skoro już tyle wątków zostało rozgrzebanych we mnie, to postanowiłam skupić się na zdrowiu, aby móc żyć. Zainteresowałam się totalną biologią. Chciałam wiedzieć dlaczego tyle i tak bardzo chorowałam od dziecka. W międzyczasie moja „miłość z kamienicy” znalazła sobie już inną miłość oraz wiele innych mniejszych i krótszych miłostek, tłumacząc że w ten sposób daje szczęście 😊. Mnie określił, że liczył na zmianę, ale nic mi nie pomoże… Ach ci nauczyciele duchowi…

Totalna biologia dużo mi uświadomiła o mnie i o moim ciele, o procesach które zachodziły w moim życiu, decyzjach. Zrozumiałam co mnie niszczy psychicznie, a potem odbija się zdrowotnie. Odbyła się także nauka przebaczania i odpuszczania. Listy radyklanego wybaczania: do rodziców, bliskich, partnerów. Bardzo to polecam, bo nie ma nic gorszego niż żyć w żalu do siebie i kogoś, i tym się niszczyć. A już nie daj Boże chorować. Nie byłam w tym czasie zdolna do żadnego związku. Puściłam się w rytm muzyki i rozrywki z nowymi przyjaciółmi. Tak nowymi. Dlaczego? W trakcie przemian duchowych, bardzo zmieniają się nasi znajomi. Wszystko się weryfikuje. Wychodzi na wierzch czysta prawda. I może być tak, że z tłumu znajomych ostanie się może jedna lub dwie osoby. To jest bardzo okej.

Tak, mnie się znajomi zmieniali jak w kalejdoskopie łącznie z przyjaciółkami. Przestałam się przywiązywać do ludzi i do rzeczy. Nowe miejsca, przeprowadzki których bardzo potrzebowałam, nowych ludzi, nowych doświadczeń. Czułam, że odżywam. Tak jakbym po czterdziestu latach ustabilizowanego życia potrzebowała łapać chwile, powietrze, kolory i dźwięki. Szybciej i mocniej.

Przygoda z grupą z Hellingera nie zakończyła się. Byliśmy w stałym kontakcie na whatsapp. Miało to być dalszą formą terapii. Nie miałam do tego przekonania, ale zgodziłam się. Że może właśnie tak trzeba. Nie rozumiałam wtedy, co to znaczy stawiać granice. Wszystko sobie pisaliśmy, ale nadal nie wiem, czemu ciągle dostawałam bęcki i to od dwóch gości. Narcyzów.

Nagle miałam wypadek. Pierwszy raz w życiu coś sobie złamałam. Żebra. No ból, jak nie powiem co. Siedząc u mojej mamy, na środkach przeciwbólowych, złapałam kontakt przez portal randkowy z jednym gościem. Szybko, łatwo, przyjemnie. Może to ten wymarzony? Tak mi się wydawało. Ciało zaczęło chorować. Puchły i pokrywały się łuską oczy. Lekarz był bezradny. Potem zrozumiałam, że nie chciałam zobaczyć prawdy. Prawda się nazywała: narcyz z cechami psychopaty.

Był to najbardziej traumatyczny związek z moim życiu, oparty o przemoc fizyczną i psychiczną. Złamanie wszelkich norm, jakie daje słowo „związek”. Nie będę tego opisywać. Na szczęście po roku uciekłam. Do dziś zastanawiam się, dlaczego w to zabrnęłam? Przecież zawsze miałam wyczucie i uważność. Otóż podkopywanie nas przez „pseudo nauczycieli duchowych”, którzy mówią nam, że jesteśmy mniej lub bardziej „zjebani”, że potrzebujemy pomocy, a następnie wpychanie nas w ręce terapeutów, do których z naszą delikatnością nie powinniśmy trafić, sprawia, że zapada nam się cały system naszej wiary w siebie. Poczucia własnej wartości, miłości własnej. Stoimy obnażeni i zamiast ciągnąc nas w górę to ciągnie się nas w dół. W takim stanie naszego samopoczucia przyciągamy narcyzów, psychopatów, sadystów. Nie tylko fizycznych ale i psychicznych. Dlatego ważne jest, do kogo idziemy i komu się powierzamy.

Co było dalej? Koniec ze związkiem, który miał być na całe życie, utrata pracy, która okazała się pijawką mojej krwi i energii, zakończenie udzielania się na „grupie wsparcia”, kolejna zmiana mieszkania i znajomych. Znalazłam się dokładnie w punkcie ZERO swojego życia. Wszystko trzeba było rozpocząć od nowa, a przede wszystkim znowu posklejać siebie.

Ponad pół roku się zbierałam. Pomogła mi jedna dziewczyna, a potem trafiłam na fenomenalnego bioenergoterapeutę, który nastroił mnie jak skrzypce Stradivariusa. Rozpoczęłam nowe życie, ale ta przemiana okupiona była wieloma łzami, przecinaniem wrzodów, gojeniem się starych ran. Było warto. Moje życie zmieniło się o 180 stopni i niczego nie żałuję. Zostawiłam nieszczęśliwe związki, wagonik „pseudoprzyjaciół”, chore korpo i relacje, które ze mnie ciągnęły nie dając nic w zamian. Kwintesencją tego procesu stało się założenie Inkubatora Twojego Sukcesu, do którego zaprosiłam psychoterapeutów i nie tylko, którzy wszystkim chętnym pomogą wyjść z najbardziej skomplikowanych zakrętów życiowych. Wszystko online. Mówimy wprost o uzależnieniach, o nieszczęśliwych związkach, braku satysfakcji z pracy, lęków, chorobach (totalnej biologii), kobiecości i męskości. Jak pokochać siebie.

Czy warto zawalczyć o siebie i swoje marzenia, szczęście? Tak. Bez względu na wiek i doświadczenia. Wszystko sprawdziłam na sobie😊. I mogę szczerze polecić. Tak, aby nikogo nie skrzywdzić.