„Myszka”. Sanitariuszka pułku Baszta, jedna z ostatnich żyjących „kobiet – pistoletów”, wywieziona po kapitulacji powstania warszawskiego w 44 roku do obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Z 40 kobiet została ona, Maria Kowalska i Lusia.
„Kiedyś miałam taki sen – wspomina – że zostałam sama na świecie. Sama, samusieńka… I to było okropne”.
„Czym można Pani służyć? Kawą, herbatą?”. Rozmową – odpowiadam. Uśmiecha się serdecznie i jest zakłopotana, że można się tak bardzo cieszyć na spotkanie z nią. To Pani Maria jest bohaterką ostatniej książki Wiktora Krajewskiego „Kobiety pistolety”. Spotykam się z Myszką w jej przytulnym, małym mieszkaniu na Mokotowie. Stół jest pięknie nakryty, w powietrzu unosi się zapach świeżych truskawek i czekoladowego ciasta. Jest bardzo cicho.
To dla Pani duży wysiłek, żeby wrócić pamięcią w tamte, wojenne czasy? Uciekała Pani od tego, bo wiedziała, że to życie już nigdy nie będzie takie, jak powinno…
– I nie było. Niechętnie wracam do tamtych lat, nie potrafię o tym mówić. Są historie o których się nie opowiada z racji osobistych przeżyć. Nigdy się ich nie zapomina, ale nie opowiada.
Spotykam się z panią w kolejnych, ciężkich czasach, z poczuciem kompletnie nieodrobionej lekcji. Nie zrobiliśmy nic, żeby pani to życie osłodzić, żeby było bardziej znośne… Dzisiaj jesteśmy w jednym z najtrudniejszych momentów, a czasy o których tak bardzo całe życie chciała Pani zapomnieć – wracają…Zaczęła się kolejna wojna.
– Bo ona się tak naprawdę chyba nie skończyła nigdy, cały czas się dzieje. Wiadomość usłyszałam w telewizji. Wspomnienia wracają natychmiast. Wtedy miałam 14 lat, inaczej odbierałam naszą tragedię ale teraz byłam przerażona. Strach, że to znowu początek tego koszmaru, pierwsza myśl, co będzie z moimi dziećmi, wnukami, prawnukami, z nami wszystkimi. Przecież wiadomo, że to się nie skończy, no jakim cudem…
Miała Pani takie poczucie, że ten koszmar, którego doświadczyliście podczas II wojny światowej niczego jednak nie nauczył nasze pokolenie? Że to na marne…
– O, na pewno! Nasi przywódcy różni są przecież, wszystkiego można było się spodziewać. Zimna wojna trwała właściwie cały czas, raz było gorzej, raz lepiej. Ostatnio było spokojniej, więc człowiek przyzwyczajał się i zapomniał, że ten koszmar może wrócić w takiej postaci ale tak naprawdę odkąd się wojna skończyła, to cały czas człowiek żył w napięciu. Ile razy robiliśmy zapasy, wodę, suchary! Mój mąż, jak się przeprowadzaliśmy na Mokotów w 61 roku, przecież sporo lat po wojnie,
zabrał ze sobą szamotowe cegły. Mówił, że jak będzie wojna, nie będzie gazu, prądu, to będziemy na dworze układać ognisko, żeby dzieci nakarmić. Zawsze o tym myśleliśmy, tak już to z nami zostało, nie było dla nas przerwy. Mąż, tak samo jak ja, był powstańcem, też miał różne przygody w życiu…
Kiedy Pani patrzy dzisiaj z perspektywy czasu na swoje życie, wojnę, to, co Pani pozwoliło ją przetrwać?
– Wiara. Ale nie wiara w Boga. Jestem katoliczką, ale bardzo mało praktykującą. Wiara, że nie ma takiego zła, którego się nie da zwyciężyć. Trzeba było myśleć ciągle o dzieciach, o młodszym pokoleniu.
I jak Pani sobie to życie układała po wojnie?
– Bardzo ciężko. Zostałam sama z mamą chociaż miałam dużą rodzinę (red. 5 sióstr). Siostry miały swoje życie, porozjeżdżały się po Polsce, ja jedna zostałam w Warszawie, bez mieszkania, ciągle zmieniałyśmy adres, pamiętam chyba 8 przeprowadzek z meblami. To nas wyrzucano, to zmieniałyśmy i tak jeździłyśmy po Warszawie. Mam była już starszą osobą. Bardzo ciężko było. Podejmowałam się różnych, doraźnych prac. A to stemplowałam w drukarni bilety kolejowe, dobrze mi to szło nawet, to cukierki zawijałam w fabryce prywatnej w Sulejówku. Sulejówek zresztą w moim życiu ciągle się zdarzał. Było nas tam sporo do zawijania, ale ja byłam zwolniona z mycia podłogi i sprzątania. Właściciel wiedział, że jestem po obozie. Dlatego czasami było lepiej. No a później, już w 46 roku, dzięki nauczycielce, która jeszcze w szkole podstawowej uczyła mnie w Sulejówku, zaczęłam pracę w Centralnym Zarządzie Przemysłu Metalowego w Warszawie. I tak aż do emerytury. Zmieniały się tylko nazwy i siedziby tej instytucji, przez 36 lat byłam w tej samej instytucji.
Czym się Pani tam zajmowała?
– W czasie okupacji byłam w liceum chemicznym i dzięki temu dostałam tę posadę, bo brakowało osoby ze specjalistyczną wiedzą. I zajmowałam się przydziałami chemikaliów do przemysłu. Brzmiało poważnie – śmieje się Pani Maria. – Miałam dobre warunki pracy, dobrze mi się pracowało, może dlatego, że byłam jakaś taka bezkonfliktowa, szara myszka…Skończyłam na Kruczej w Ministerstwie Przemysłu Hutniczego, które się połączyło z Chemicznym i wszystkimi innymi.
A gdzie Pani poznała męża?
– Męża poznałam w czasie powstania. Ranny był, a ja sanitariuszka, tylko tyle, że na początku to kolega był. Później nasze drogi wcale się tak często nie schodziły. Trafiłam po kapitulacji razem z żołnierzami do Pruszkowa, ale najpierw na Forty Mokotowskie, gdzie spotkały się wszystkie drużyny powstańcze. 27 września była kapitulacja Mokotowa (1944) , a 28 były moje urodziny, dlatego tak pamiętam te daty. Po odprawie na fortach przetransportowano nas do Pruszkowa, na piechotę,
wozami, różnie. A następnego dnia Niemcy weszli na salę i kazali wystąpić dziewczynom z powstania. Było nas wtedy 37, a w drodze doszła jeszcze trójka.
40 dziewcząt wsadzono do bydlęcego wagonu, zaplombowano. Myślałyśmy, że będziemy przetransportowane do obozu jenieckiego, a okazało się, że przewieźli nas do obozu koncentracyjnego Sttuthof, na Pomorzu. I tak się zaczął nasz pobyt w obozie.
A mój mąż był ranny i z rannymi, po ciężkich przeżyciach, przewieziony został do obozu, do Niemiec. Był tam do końca wojny. Poradził sobie, zatrudnił się w obozie do pracy nawet, a potem przedostał się z kolegami na stronę amerykańską, następnie do Włoch, do Andersa, a potem przetransportowali ich do Anglii. W 47 roku wrócił.
Jak Panią mąż odnalazł? Czekała Pani?
– Tak od razu nie znalazł, bo i ja się z nim nie umawiałam (śmiech). Dzieliły nas odległości. Byliśmy znajomymi. Przypadkiem spotkaliśmy się na ulicy w Warszawie, na Lwowskiej zresztą. On wracał z Politechniki, bo tam pracował, a ja na obiad szłam z Wilczej. I odnowiliśmy znajomość. „Konrad”? „Myszka?” Spotkanie trwało bardzo krótko. Potem znowu spotkaliśmy się przez przypadek po raz drugi, trzeci, szykowałam się wtedy do dużej matury, bo miałam tylko małą, na jakieś kursy
chodziłam i tam właśnie na tych kursach spotkałam go przypadkiem. I kiedy dowiedział się, że się uczę, a on bardzo zdolny matematyk, zaproponował, że mi pomoże. I jak zaczął mi pomagać, to tak się wszystko złożyło, że w 51 roku braliśmy ślub. Miałam 26 lat, on 27.
Sanitariuszka „Myszka”… Kto Pani ten pseudonim wymyślił?
Myszką byłam od dzieciństwa! Od dzieciństwa zresztą nazywana byłam „myszką”. Podobno mówiłam na siebie „misia” i tak zostało. A jak trzeba było wymyśleć pseudonim od razu wiedziałam, że będzie „myszka”, nie inaczej.
A kiedy po raz pierwszy spotkała się Pani z określeniem „kobiety–pistolety”?
W Sttuthofie nas tak nazwano. Dlatego, że walczyłyśmy. Jakie to było poruszenie pamiętam wśród więźniów, że Warszawa walczy i że przyjechały dziewczyny, które walczyły. To była sensacja! Bardzo nam pomagali więźniowie. Niemcy wiedzieli, kim jesteśmy. Przywieziono nas do obozu ze specjalną adnotacją, czego się przecież nie spodziewałyśmy ale okazało się, że już władze w Warszawie przekazały, żeby się nami zajęto…
No i trzymano nas tam w jednym pokoiku, całą 40, na podłodze: 4 rzędy po 10, na zmianę nogi-głowa, nogi-głowa, półtorej miesiąca. Nie katowano nas, nie przebrano…
To dlaczego was wywieziono do obozu?
– Nie wiem do dzisiaj, nie mam pojęcia, co to miało na celu, może przez pomyłkę, wagon pusty jechał, to nas załadowali… Przyjechałyście tam już jako symbole – pistolety, wojowniczki… – Od początku chciałam walczyć! Nie miałam broni, byłam sanitariuszką, ale dla nas wtedy to było oczywiste, że musimy walczyć z Niemcami, tutaj nie byłam specjalnie pokorna.
Ile was zostało, dziewczyn – pistoletów?
Tylko jedna koleżanka, Hela, w Skierniewicach mieszka (przyp. Helena Majkowska), mamy kontakt, akurat nogę złamała i nie możemy się spotkać teraz, zżyłyśmy się wszystkie, raz w miesiącu spotykałyśmy się! Utrzymywałyśmy też prywatnie kontakty. Ja szczęśliwie w swojej okolicy miałam aż 4 koleżanki.
I jak się tak spotykałyście, to o czym rozmawiałyście?
Wspominałyśmy, każda inaczej pamiętała, każda po swojemu. Byłyśmy dorosłe, głównie rozmawiałyśmy o dzieciach, rodzinie. Odwiedził nas kiedyś nawet dyrektor obozu. A my, jak założyłyśmy to swoje koło, to jeździłyśmy na spotkania każdego roku, na 9 maja, to były lata 70 już. Nie wszyscy chcieli jeździć. Był taki kolega, który nigdy nie pojechał. Jak się później dowiedziałam, on przy piecu krematoryjnym pracował. Nic dziwnego, że nie chciał z nami jeździć. Ale tam rozkradzione zostały
rzeczy z tego obozowego miejsca, same fundamenty zostały, baraku już nie ma. W tym miejscu jest muzeum. Przez pandemię nie byłam już dawno ale tam z honorami nas przyjmują, pan dyrektor Piotr Tarnowski każdego roku o tym pamięta. Już dwukrotnie nawet przemawiałam ale sama nie wiem, czemu ludzie chcą mieć słuchać…
Mówi, się o Was, ze jesteście pokoleniem straconym, to jakim pokoleniem my jesteśmy według Pani?
Tak nie można o tym myśleć. Przez 5 lat przeżywaliśmy okupację, bomby, aresztowania, mordowania. Nie można było nie chcieć z tym walczyć, nie można było nie brać udziału w walce. Wy urodziliście się w wolnej Polsce, jaka ona była, taka była, nie wszystkim odpowiadała, ale była wolna. Nie można do Was mieć pretensję, że jesteście tacy, że nie wszystko rozumiecie. Że czasem się nie interesujecie. Moje dzieci zawsze brały udział w ważnych dla mnie uroczystościach, jeździły w miejsce obozu, wiedziały, co się dzieje. Pamiętam jak dziś, kiedy syn ze szkoły przyszedł i mówi: „Mamo, mówią o Katyniu, że to Niemcy zrobili, że zamordowali oficerów…”
Powiedziała mu Pani prawdę?
– Oczywiście. Mój szwagier zginął w Katyniu, znaliśmy tę historię, znaliśmy prawdę i synowi powiedzieliśmy prosząc, żeby ją zachował dla siebie. Tak było. Nie ujawnił się, że wie, dopiero później, kiedy wszystko wyszło na jaw.
Po wojnie długo nie wspominała Pani, że była w obozie. Czy pamięta Pani kiedy po raz pierwszy swobodniej o tym mogła opowiedzieć?
– To się stało jak przyszła odwilż, chyba za Gierka dopiero. Długo milczałam, wszystkie żeśmy milczały, nie można było się do tego przyznać. Kiedy zaczynało się pracę , trzeba było wypełnić bardzo szczegółową ankietę o wszystkich członkach rodziny. Moim dwóm siostrom udało się uciec po wojnie za granicę, nie mogłam się do tego
przyznać, wpisywałam – że zaginęły. Takie były czasy. Mogłam tylko mówić, że byłam po obozie, ale o tym, że brałam udział w powstaniu już nie. Wszystkie miałyśmy swoje tajemnice.
Czego Pani najbardziej żałuje, kiedy dzisiaj myśli o sobie?
Najbardziej żałuję chyba tego, że niczego nie osiągnęłam, że nie miałam takiej szansy. Zaczęłam studiować na wyższej szkole higieny psychicznej ale moja instytucja nie była zainteresowana, żebym tają naukę kontynuowała, a ja musiałam pracować, z czegoś trzeba było żyć. Tata zaginął w czasie powstania, został uznany sądownie za zmarłego, mama miała bardzo małą emeryturę, musiałam pracować.
Tak sobie myślę teraz, że ciągle trzeba było o coś walczyć. Jak wyszłam za mąż, urodziłam dzieci, to pamiętam, że nie mieliśmy nawet za co pieluch kupić. A jeszcze żeby je dostać! Strasznie ciężkie to były czasy. Wam bardzo trudno to jest zrozumieć przede wszystkim. Macie filmy, ja wiem, ale to jest zawsze inaczej kiedy się taki czas przeżyje. Pamiętam, jak udało mi się kupić całą torbę papieru toaletowego, taka szczęśliwa byłam, a tu jeszcze musiałam go zatargać do mieszkania. Ledwo do autobusu weszłam, ciągnęłam go po ziemi. Ależ to było szczęście!
A kiedy jeszcze była Pani szczęśliwa po wojnie? Myślała Pani czasem o sobie, czy nigdy?
Starałam się, bardzo mi w tym mąż pomagał. Pamiętam, jak zapisał mnie na lekcje angielskiego, żebym miała coś dla siebie. Ale jak wyjechał w delegacje, to musiałam się zająć dziećmi, domem, to wszystko należało jednak do moich obowiązków.
A kiedy odchowała Pani dzieci?
Mieliśmy fajne, duże towarzystwo znajomych, jeździliśmy nad morze, do lasu, nad jeziora. I wtedy byłam szczęśliwa, było to coś normalnego. Byłam szczęśliwa wtedy, kiedy nie musiałam myśleć o tym, co złe. A tak, no cóż… Kiedyś chciałam malować, rzeźbić, ale nie miałam wykształcenia w tym kierunku i chyba zabrakło mi uporu. Najważniejsza jednak zawsze była rodzina. Nigdy nie byłam taka, żeby myśleć o sobie.
Dzisiaj kobiety są inne, podoba się to pani?
Trochę racji mają, ale bez przesady. W niczym ta przesada nie jest dobra, a przecież mężczyźni to też są ludzie! Poza tym od wieków przyzwyczajeni byli, że są najważniejsi i tak w nich zostało. Od razu nie da się tego zmienić. Trzeba być równym, nie pochwalam żadnej przesady, nie można się ani komuś poddawać, ani górować nad kimś. U mnie raczej ta równowaga była, tylko że mąż bardzo zajęty był pracą. A do tego był społecznikiem, pomagał wszystkim w pracy, więc trochę
mniej go było w domu. Taką pasję miał. Zamiast po studiach dalej w pracowni zdobywać doświadczenie, to pracą społeczną się zajął, przez wiele lat działał w radzie zakładowej. Buntowałam go trochę, koledzy awansowali, a on udzielał się społecznie. No i posłuchał na szczęście. Był porządnym, solidnym człowiekiem.
Jaki człowiek jest porządny, Pani Mario?
Postępował uczciwie, nigdy nie okłamywał, szanował i pomagał innym. Był bardzo czuły na biedę ludzką. Zajmował się przydzielaniem mieszkań dla pracowników i pamiętam kiedy mu mówiłam, że mieszkamy w jednym przejściowym pokoiku, dwoje dzieci, my, mama w służbówce – to mówił, „ale mamy dach nad głową, a inni nie…”. Najpierw dla innych. Ale był bardzo oszczędny, odkładał pieniądze, dzięki temu mogliśmy wykupić potem mieszkanie, dzieci się kształciły.
A czego by Pani dzisiaj chciała tylko dla siebie?
Świętego spokoju – Pani Maria znowu się śmieje.- I dokucza mi czasem to, że jestem sama, kontakty z rodziną, dopóki się nie rozjechała były częstsze, ale mają przecież swoje obowiązki, a i lata przecież. Mam 6 dorosłych wnucząt, 8 prawnucząt. I dalej w sercu duży niepokój o nich, bo myślę, że wszyscy dzisiaj rozumiemy w jakiej jesteśmy sytuacji. Strach jest. Zawsze, nigdy mnie chyba nie opuścił. I te syreny 10 kwietnia, niepotrzebne to było, serce zastyga tak samo…
Zje pani ciasto? Już wystarczy tego gadania?
Nie wystarczy pewnie nigdy Pani Mario, ale teraz zjemy ciasto i truskawki.
Ale wie Pani, że to nie ja piekłam?
Wiem, Pani Mario.