Jak kochać i nie tracić siebie? To chyba temat, z którym najczęściej ostatnio spotykam się w pracy z kobietami. „Mam wrażenie, że przestałam się liczyć, moje potrzeby są kompletnie zaniedbane” albo „Kiedy odszedł, musiałam zmierzyć się z wielką pustką. Okazało się, że straciłam przyjaciół, nie mam do kogo zadzwonić” lub też „Nawet nie mam pomysłu, co zrobić, gdy go nie ma. A przecież byłam tak aktywną osobą?”.
Najczęściej też słyszę, że to jego wina. „Zabrał mi to, zabrał mi tamto, nie mogę przez niego…”, jest egoistą, który myśli tylko o sobie, gdybym była sama, to zrobiłabym tyle rzeczy, byłabym zupełnie gdzieś indziej. Myślę wtedy (czasami nawet to mówię) „To zrób. To bądź. To idź.”. Nie jest przecież prawdą, że ktoś może nam tyle zabrać, gdy tego nie chcemy. Pozwalamy na to. Godzimy się. A często też o to prosimy.
Gorzka prawda, wiem. Ale zatracanie się w relacji, oddawanie siebie – to proces, który dzieje się w nas, nie w nim, nie w samej relacji. Należy do nas i zależy od nas – zrozumienie tego wyzwala w nas początkowo złość: „Co pani mówi?! To cholerny egoista?”. Trudno jest przyznać się do tego, że mamy wpływ na nasze „nędzne” życie, na to kim jesteśmy w tej ofiarnej postawie i… co z tego czerpiemy.
Właśnie. To kolejne pytanie, które zadaję. „Co byś robiła, gdybyś nagle przestała tyle dawać? Opowiedz mi. Wymyśl przykładowy dzień z twojego życia”. Hmmm? „No nie wiem. Nie mam pojęcia, ale byłabym bardzo szczęśliwa”. Kolejna iluzja. Świat samoistnie zmieniłby się od jego zniknięcia, a ty stałabyś się kimś zupełnie innym.
I dalej „Muszę odejść, by siebie odzyskać”, „Nie mogę tak dalej żyć, musimy się rozstać”, „Wracam do siebie, to moja walka o siebie”. Czy naprawdę musimy odejść od kogoś kogo kochamy, by być ze sobą jednocześnie? By istnieć w związku, by spełniać swoje potrzeby, by stanowić same o sobie?
Spójrzmy na to też z drugiej strony: czy mężczyzna tego naprawdę oczekuje? Pełnego poświecenia, wyłączności, ekskluzywności, bycia na każde skinienie kosztem twojej osoby? Czy może z jego punktu widzenia traci kogoś, w kim się zakochał, kobietę pełną energii, pasji, autonomiczną, wolną? Mężczyźni często powtarzają „Wydawało mi się, że ma tyle zainteresowań, jest aktywna, a potem przestała wykazywać jakąkolwiek inicjatywę”. Albo też „Zamieniła się w kogoś innego. Na pytanie, na co masz ochotę, odpowiadała, że nie wie”. W skrajnych przypadkach wyglądało to jak scena z filmu „Książę w Nowym Jorku”, gdy wybrana przez rodziców kandydatka na żonę, zaszczekała, bo książę (Eddie Murphy) ją o to poprosił. Smutne, wiem. Takie też stajemy się w relacjach, gdy zapominamy o sobie.
Kobiety, które kochają za bardzo – lubimy to określenie, bo zawiera w sobie ten pierwiastek poświęcenia, coś, co nie jest toksyczne, jest dobre, ale jest tego za dużo. Bo czy nadmiar miłości może być oceniany jako coś złego? Nie. Dlatego czytamy poradniki, w których ktoś włącza nas schemat kochającej za bardzo i radzi jak żyć. A ja powiedziałabym, że problemem nie jest za bardzo (bo kochać bardzo to piękna rzecz); problemem jest kochać za mało. SIEBIE.
Co zrobić, by tak się nie stało?
- Przede wszystkim nie traktuj związku jako terapii, która uleczy urazy z dzieciństwa, zastąpi brak ojca lub matki, podniesie ci samoocenę i sprawi, że będziesz kochać siebie bardziej. Nie. To zadanie twoje, moje, ale nie związku, nie partnera. Dzięki dobrej miłości, fakt, będzie ci się lepiej żyć, nada to kolor twojemu życiu, dodatkowy sens (dodatkowy, nie główny!), będziesz szczęśliwsza. Praca nad deficytami jest jednak pracą, którą musisz wykonać sama. Wysoka samoocena, harmonia z sobą samą – będzie buforem, granicą, dzięki której nie poniesiesz kosztów tak wysokich, jak teraz.
- Związek nie może też być ZAMIAST. Przyjaciół, rodziny, pasji, rozwoju. On towarzyszy tym wszystkim aktywnościom, ale nie może ich zastąpić. W jakimś sensie oczywiście relacja z drugim człowiekiem może być pełna pasji, przyjaźni, może sprawiać, że się rozwijasz. Ale nie może być twoim jedynym źródłem. Bo niektóre związki się kończą, a poza tym rozwój własny to coś, co ty wnosisz także do wymiany, która nieustannie toczy się między tobą a partnerem.
- Zmień myślenie. Poświęcenie nie jest, tak jak mówisz, jednostronną korzyścią. On dostaje, ale ty też. Zastanów się, co ty czerpiesz z tego, że dajesz za dużo, jak się czujesz wtedy, gdy kogoś obdarowujesz, czy być może wtedy twoja samoocena nie rośnie gwałtownie? A więc dalej, co czujesz, gdy tego nie robisz? Gdy ktoś próbuje dać coś tobie? Jak było w związkach, w których ktoś być większym dawcą niż ty? Czy przypadkiem nie czułaś się wtedy niepotrzebna, nieważna, bezwartościowa? A może odrzucałaś takie relacje, uznając czyjeś dawanie za nieatrakcyjne? Dlaczego bycie obdarowywaną nie sprawia ci przyjemności?
- A więc zmień zachowanie. Wycofaj swoją ofiarność. Zrób przestrzeń dla niego. Może okaże się, że jednak potrafi: ugotować zupę, posprzątać, zrobić zakupy, ba, sprawić ci niespodziankę? Wciąż powtarzasz „zrobię to lepiej, zrobię szybciej, zrobię to za ciebie”. Jak więc możesz oczekiwać, że ktoś przebije twoje chcenie? Ile razy słyszę od kobiet, że wpuszczenie go do kuchni kończy się sceną,w której po kuchni przewinęło się tornado. Co z tego? Może jednak przyjemnie jest zjeść jego makaron, nawet jeśli przez chwilę zostanie po tym bałagan? W sumie to dość przyjemny bałagan.
- Mów o swoich potrzebach (jeśli ci trudno, napisz). Nie oczekuj, że się domyśli, czego od niego potrzebujesz, gdy nigdy o tym nie wspominasz. Prawdopodobnie nie ma nawet takiego odruchu, bo go tego skutecznie oduczyłaś. Powiedz „dziś twoja kolej z kolacją”. Albo „miło by mi było, gdybyś czasami o mnie pomyślał i zorganizował nam wieczór”.
- Planuj swoje przyjemności. Nie wpisuj ich w jego kalendarz, nie uzależniaj od jego planów. Masz ochotę coś zrobić, zaplanuj to, nawet jeśli to jest sobota wieczorem. Jak będzie miał ochotę, dołączy.
I zastanów się, czy naprawdę musisz tak ciężko pracować na miłość? Czy musisz być wciąż „bardziej i lepiej”? Czy to ma związek z innymi twoimi relacjami? Czy któreś z nich także były warunkowe? Czy to jaka jesteś nie wystarczy, by kochać cię bardzo? Przecież dlatego cię wybrał, nie mając pojęcia o pakiecie, który mu teraz serwujesz.
Wróć do początków…
Wystarczyła kawa w kawiarni i rozmowa. Twój urok i osobowość. To naprawdę nie miało nic wspólnego z nadmiernym dawaniem. Był na tobie skupiony, słuchał cię i podał ci płaszcz jak wychodziliście (może). Zapytał, czy cię podwieźć do domu, a jeśli palisz podpalił ci papierosa. Zadzwonił potem, a jak nie odbierałaś, zadzwonił znów. Poprosił o kolejne spotkanie i znów wypiliście kawę. Niewiele musiałaś robić, by był oczarowany. Byłaś tylko ty przecież. Zrozum, że nie musisz robić więcej.