W odpowiedzi na artykuł o depresji u mężczyzn przyszedł do redakcji list. List o tym, co jeszcze może świadczyć o problemie być może bardziej uciążliwym niż depresja.
Wychowywałam się w domu, gdzie tata cierpiał na alkoholizm, a mama na przeniesiony Zespół Munhausena (do dzisiaj mama nie wie, że spuszczałam w toalecie leki, które mi podawała a szkodziły – terapeuta stwierdził u mnie wyjątkowo silny instynkt przetrwania, bo mój brat ma uszkodzone do dzisiaj zdrowie).
Gdy miałam 17 lat po dwóch poprzednich chłopakach poznałam D., który był później moim mężem. Imponowało mi, że ambitny, pracowity, z planem na życie, 3 lata starszy. Co przeszedł z moją mamą, to przeszedł, nie dał się, bo mama nie chciała oddać chomika do eksperymentów, w sensie mnie.
Gdy miałam 18 lat, zaręczyny – choć nie po mojej myśli, poszliśmy na kompromis, że powiemy moim rodzicom za jakiś czas.
21 lat – wprowadziłam się do niego – kochałam go, ale trochę to na mnie wymusił. Inna sprawa, że w domu sytuacja tragiczna. Co wydawało się być szczęściem, stało się później pasmem spraw różnych. 2 lata było cudownie.
W wieku 23 lat ślub cywilny, zaraz po śmierci taty na raka. Wzięliśmy kredyt na mieszkanie, zaraz potem zobaczyłam, że zaczynam być traktowana jak podpis… Kupiliśmy motor. Byliśmy szczęśliwi, mimo poważnego wypadku, który przetrwaliśmy. Zaraz ślub kościelny – wzięty, bo podobno tylko ja chciałam…
D. przeszedł na pracę zdalną, co mogło być zapowiedzią całej reszty. Zaczęła się zazdrość, urojenia, że latam po chłopach. Brak prawa do zakupu lakieru do paznokci, ładnej bluzki, fajnej fryzury.
25 lat – urodził się syn. Szybka decyzja, bo nie było wiadomo, co dalej z moją hiperprolaktynemią. Ciąża mnie osłabiła fizycznie i psychicznie. 9 miesięcy w domu. Miałam status, że nie mam kasy, więc nie mam władzy. Zaczął się brak prawa do wyjścia z synem bez D., bo mamy być pełną rodziną, a ja go traktuję jak maszynkę do zarabiania kasy. On wyjeżdżał swobodnie, kiedy chciał w delegacje, ja nie miałam prawa. Były kłótnie i kompromisy, bo były rozmowy, ale to się zaraz skończyło. Zaczęło się po porodzie jak usłyszałam, że dla zabawy wydłużyłam akcję.
Po perturbacjach z mieszkaniem przeprowadziliśmy się, a ja za 4 miesiące chciałam się wyprowadzać. Miałam dość. Uprosił mnie, zostałam, chwilę było dobrze. Przy dziecku ani zdrowym ani chorym nie pomagał, oprócz kąpieli, choć był w domu, a ja do pracy chodziłam. Namawiał mnie, żebym zrezygnowała z ciepłego urzędniczego „k**widołka” i z nim pracowała. Odmówiłam. Pretensje. D. upił nowy motocykl, sportowego diabła. Po kilku przejażdżkach odmówiłam dalszej jazdy z nim – w dupie miał, że ja jestem z tyłu, zaczęłam się go po prostu bać.
W Boże Narodzenie moja mama wkroczyła z policją do domu, że się znęcamy nas synem – pół roku życia z głowy na policji, w pomocy społecznej i w sądzie rodzinnym. Po wszystkim odcięliśmy się od niej.
W niedługo po tym nasiliły mu się bóle głowy, na które D. od zawsze cierpiał – po wielu leczeniach neurologicznych dostał leki przeciwpadaczkowe. Na ból pomogło, zaczęła się w stosunku do nas przemoc słowna, a w stosunku do psa fizyczna. Po pierwszym uderzeniu czworonoga na oczach dwuletniego syna prawie wyszłam z domu – zostałam, uprosił, zmienił leczenie.
Za dwa miesiące skończył się jego świat – obraził mnie przy rodzinnym stole, mówiąc źle o mojej pracy. Zaczęłam po wielu latach dbać o siebie, kupiłam sobie ubranie, kosmetyki, schudłam, „wylaszczyłam” się. Znalazłam kogoś, kto potrzebował tego, co ja – odrobiny czułości i akceptacji. Nie narzekałam z D. na brak seksu, ale to już było mechaniczne, stawało się puste. Równocześnie zniknęła z jego życia koleżanka z branży, co do której ja miałam podejrzenia. Wszystkie problemy u D. się nasiliły. Pretensje, że chcę kupić zmywarkę, pralko-suszarkę, bo jestem wygodna, nie chce mi się robić, a on musi wszystko, bo ja mało zarabiam. Zarabiałam więcej, on też, a im mniej było problemów, tym było gorzej. Zaczęłam go namawiać na terapię – odmówił. Zaczęłam zastanawiać się nad chorobą dwubiegunową – u teściowej identyczny świat, identyczne zachowania.
Zaszłam w drugą ciążę – dla syna, żeby nie był sam, jak to wszystko się rozleci, choć miałam status inkubatora, Niezadowolenie, że chodzę do pracy, nie chcę z nim być, z rodziną. Obie z córką mogłyśmy nie przeżyć, ciąża przenoszona, szybka cesarka, obserwacja, czy nie ma zakażenia. Obrażony, bo nie planował w swoim życiu cesarki.
Było niby lepiej, ale tylko na chwilę. Po 6 miesiącach uciekłam do pracy – pretensje. D. zaczął opowiadać, że ja nie muszę pracować bo on zajebiście zarabia. Zauważyłam, że twarz po prawej stronie mu drętwieje, nie umiał podjąć decyzji, zdania dokończyć, zahaczał prawym bokiem w trakcie chodzenia czy jazdy samochodem. Przyszła pandemia – myślałam, że jest lepiej. Coś się wydarzyło między nim a jego rodzicami, z którymi bardziej się liczył niż ze mną, wreszcie po 10 latach małżeństwa pierwszy raz mi śniadanie zrobił, a ja to miałam już w dupie. Znowu go namawiałam na terapię – nie. Zaczęłam myśleć o rozwodzie, szukać mieszkania – czekałam na koniec wspólnych zobowiązań.
Zaczął się wyżywać na synu, nie udało się, to zaczął na trochę ponad rocznej córce, bo ciągnęła kable od myszki. Wywrzeszczałam mu, że jest ch**jem, w odpowiedzi usłyszałam, że to ja mam problem i dzieci też, bo nie widzimy jego dobroci i przeszkadzamy mu pracować. Czerwony alarm w głowie kazał jeszcze chwilę wytrzymać…
Szykowaliśmy syna do szkoły. W sierpniowy piątek D. pojechał na motocyklu na basen. Długo nie wracał, zaczęłam dzwonić. Odebrał policjant, wypadek. Za 40 minut przyjechali do mnie – śmierć na miejscu, 160 km/h na liczniku. Wezwali do mnie karetkę, byłam wg ich doświadczenia za spokojna. Nie rozumieli, co poczułam. Mimo wielu zobowiązań i problemów, które na mnie spadły, przetrwałam, chodzę zadbana z podniesioną głową. Ale im było łatwiej, tym było gorzej. Nie rozumiałam skąd ta prędkość przy wypadku, w mieście, w godzinach szczytu.
Zgłosiłam się do terapeuty. U D. stwierdzono na podstawie moich licznych żali zaburzenie osobowości typu BORDERLINE, a ja od dnia wizyty policji uczę się radzić sobie z tym, czego sama nie rozumiałam i oni też – z poczuciem ulgi…
To wszystko w dużym skrócie, na szybko przed końcem pracy samotnej mamy biegnącej do dzieci. Zostałam wdową na 3 tygodnie przed 33. urodzinami. Uświadamiajcie ludzi dalej – dodajecie skrzydeł.