Otaczała ją cisza. Zawsze lubiła myśleć w nocy, gdy milkły hałasy codzienności. Jednak wtedy ta cisza bardzo jej przeszkadzała. Potęgowała emocje, które jej towarzyszyły. Od kilku godzin. Długich, niekończących się godzin. To wtedy usłyszała kilka słów, których nie spodziewała się. Myślała, że to depresja. Silna, długo nieleczona. Jednak to była SCHIZOFRENIA. Trawiła tą wiadomość. Te kilka krótkich słów, zdań. Powoli, bardzo powoli. Wciąż jak echo słyszała słowo: SCHIZOFRENIA. Miała chęć krzyczeć, płakać. Jednak za ścianą spały dzieci. Wyszła do kuchni. Wzięła ze sobą laptop, telefon. Zamknęła drzwi salonu.
Usiadła przy stole w kuchni. Wyciągneła z szafki szklankę, z lodówki dwie butelki. Wódkę i sok pomarańczowy. Duszkiem wypiła drinka, po chwili drugiego i trzeciego. Poczuła, jak po jej policzkach płyną łzy. Gorące, słone. Otarła twarz szorstkim rękawem swetra. Piekła ją skóra. Wzięła do ręki telefon. Po chwili usłyszała jego głos. Głos swojego ojca. Jak zawsze twardy, mocny, pełen siły. Wyrzuciła z siebie potok słów. Nie chciała czekać do rana. Musiała to powiedzieć tu i teraz.
-Ona jest chora na schizofrenię. Nie na depresję, nie na coś innego. Słyszysz? Ona jest chora na schizofrenię.
Zaczęła płakać. On wydusił z siebie kilka słów. Jego głos… był niepewny, pełen niedowierzania, smutku. Nie mówił, szeptał. Potem się rozłączył. Może to i dobrze. Miała chęć krzyczeć, wyć, chciała, by on słyszał, że cierpi. Usłyszała tylko ciszę w słuchawce, a potem dźwięk rozłączonego połączenia. Nalała kolejną porcję wódki. Może miała nadzieję, że jej gorzki smak zabije lęk, który był w niej. Gdzieś głeboko, w środku. Wciąż płakała. Przez łzy dostrzegała niewyraźny kształt liter. Szukała informacji o schiozfrenii, o jej objawach. Może jednak to nie to- łudziła się.
Nagle usłyszała dźwięk telefonu. Szybko odebrała. To była ona. Spokojnym, jednostajnym głosem mówiła o szpitalu, o tym, że tu jej pomogą, że tęskni, że kocha. Chciała powiedzieć coś pocieszającego, ale po jej policzkach znowu płynęły łzy.
– Nie płacz. Córeczko, nie płacz. Dadzą mi leki i depresja minie. Tylko ja tak bardzo się boję. Tych ciemności, które są wokół. Tych głosów, szeptów- usłyszała.
Ona, jej mama, wciąż nie dopuszczała do siebie myśli, że może być chora.
Od kilku miesięcy nie chciała podjąć żadnej decyzji dotyczącej swojego zdrowia. Nie chciała wychodzić z domu, jadła dopiero po wielu prośbach. Jej wzrok- taki zagubiony, nieobecny, jakby była gdzieś daleko. Słuchała, rzadko coś mówiła. Jakby zapomniała o świecie, która do niedawna tak bardzo kochała. Jakby zapomniała o ludziach, którzy byli jej bliscy. Smutna, pełna lęku. Jak wystraszone zwierzątko, które zgubiło swoją matką i stado. Zamknęła się w sobie. Nic nie sprawiało jej radości, nic nie mogło jej wyrwać z tej nieznanej rzeczywistości, w którą się zapadała.
Pewnego dnia zgodziła się iść do lekarza. Dostała leki, diagnozę „depresja”, a potem znowu uciekła do swoich czterech ścian. Tam było jej schronienie przed światem, przed ludźmi, przed wszystkim, co postrzegała jako zagrożenie.
Pewnego też dnia wyszła z domu. W torebce miała kilka opakowań leków, tych od psychiatry, który określał siebie specjalistą. Szukała jej. Razem ze swoimi dziećmi. Myślała, że to już koniec. Że już nie usłyszy jej głosu, nie zobaczy jej uśmiechu. Przemierzając kolejne uliczki osiedla wyrzucała sobie nieuwagę. Miała żal do siebie, że razem z ojcem jej nie dopilnowali. Nie pomogli. Ale ona przecież nie chciała pomocy. Mówiła, że jutro, za dwa dni. Na pewno wyjdzie, pójdzie może nawet do sklepu. Odwiedzi rodzinę. Gdy proponowali jej wizytę u innego lekarza, krzyczała. Twierdziła, że jest zdrowa. Jedynie trochę zmęczona. Musi odpocząć, wyspać się. Nie docierały do niej ich argumenty. Na ich słowa troski, chęć pomocy reagowała obojętnością, a czasem agresją. Po kilku godzinach poszukiwań zadzwoniła. Chyba nie potrafiła, a może nie chciała umierać. Może jednak miłość do życia, które zawsze kochała, mimo wszystko, była silniejsza. Zjadła kilkanaście tabletek. Zadzwonili po pogotowie. Nie chcieli jej wziąć. Po wielu prośbach zabrali ją na płukanie żołądka. Tam też rozmawiał z nią psychiatra. Ten sam, który kilka tygodni wcześniej stwierdził, że ma depresję. Po kilku godzinach wypuścili ją. Stwierdzili, że jest zdrowa. Nie była! Po kilku kolejnych tygodniach sama poprosiła o zawiezienie do szpitala. Zbyt mocno cierpiała. Sama już nie mogła pokonać Cieni, które zamieszkały w jej głowie. Po kilkunastu minutach na izbie przyjęć skierowali ją na oddział. Patrzyła na nią. Jej smutną twarz. Trzęsące się dłonie. Wystraszone spojrzenie.
Gdy mama była już na oddziale, ona podeszła do lekarza. Chciała zapytać, upewnić się.
– To nie jest depresja. Nie jestem pewny, ale podejrzewam, że to schizofrenia. Jednak diagnozę postawimy po kilku dniach obserwacji.
Wrociła do domu. Nikomu nie chciała mówić o tym, co przeżyła. Było zbyt wcześnie. Nie potrafiła. Bała się słowa SCHIZOFRENIA. Bała się tego, co będzie. Jutro, pojutrze, za kilkanaście dni.
Schowała wódkę. Szklankę odłożyła do zlewu, zamknęła laptop. Musiała iść spać. W końcu rano musiała zająć się dziećmi, spakować torbę do szpitala. Nie było już ciszy. Był BÓL, było CIERPIENIE, był STRACH. Było tysiąc róznorodnych dźwięków. Jej spokojny głos, jego szept, do tego ktoś czytał jednostajnym głosem: Schizofrenia to choroba psychiczna…
Zamknęła oczy, otuliła się szczelnie kołdrą. Chciała schronić się przed tym, co ją czekało. Czego tak bardzo się bała. Musiała przecież jechać do szpitala, spojrzeć jej w oczy, porozmawiać z lekarzem. Musiała zmierzyć się chorobą, której tak bardzo się bała. Musiała być…Dla NIEJ!