Go to content

Czułam, że nie mam po co żyć, chciałam iść za nim do grobu. Dziś nie oglądam się za siebie, dzieci trzeba wychować

Fot. iStock/m-gucci

Dorota ma trzydzieści osiem lat, mieszka w niewielkiej miejscowości w centrum Polski. Jej dom stoi tuż przy głównej, prowadzącej przez wieś drodze. Z zewnątrz wydaje się być całkiem spory, tymczasem w środku wykończony jest tylko jeden pokój, kuchnia i pomieszczenie prowizorycznie zaadaptowane na łazienkę. Przy niewielkiej ławie lekcje odrabiają dwie dziewczynki, córki kobiety.

– My tu mieliśmy się zestarzeć razem, mieliśmy tutaj spędzić życie. We czwórkę, nie we trójkę – mówi Dorota. Tam po lewej miał być pokój dziewczynek, Jacek mówił, że sam im piękne meble zrobi. Obok miała być sypialnia, na górze jest poddasze użytkowe. Teraz wszystko stoi i niszczeje – dodaje. Mój mąż zawsze mówił, że nie ma co się śpieszyć, że na spokojnie wszystko zrobimy. Jeździł po całym kraju, nic tylko praca i praca, za pieniądzem gonił. Ja mu nie raz mówiłam, Jacek, mamy siebie, czego nam więcej potrzeba, a on mi wtedy powtarzał, że jeszcze się na emeryturze zdążymy sobą nacieszyć.

Dorota sięga do komody po płytę mieszczącą się w białym opakowaniu. Włącza film z ich wesela, na stoliku kładzie kilkanaście kopert. Wyciąga z nich listy, opowiada, jak mąż pisał do niej wojska. Pokazuje, że niektóre są rozmazane. To od łez, które na nie wylałam – opowiada. Na fotografiach ładna młoda para. On w granatowym garniturze, ona w skromnej białej sukni z koronkowymi rękawkami.

– Tu mamy posępne miny – mówi kobieta. A to dlatego, że mój mąż się spóźnił, kiedy jechał po mnie w dniu ślubu. Wracał się, bo bukietu zapomniał. On się zawsze spóźniał, na każdą jedną możliwą okoliczność czy okazję. Moja teściowa czasem żartowała, że on to nawet na własny pogrzeb się spóźni i miała rację. Firma pogrzebowa pomyliła kościoły.

Mąż Doroty był kierowcą tira. Pracował w dużej firmie zajmującej się przetwórstwem mlecznym, większość życia spędził za kółkiem, ciągle był w drodze. Widywali się niewiele, ale Dorota mówi, że byli zgodną, szczęśliwą rodziną, dopóki nie nadszedł tamten feralny poranek.

– Mąż wyjechał wcześnie rano do pracy, na szybko mu jeszcze robiłam kanapki, bo trochę nam się zaspało. Przed południem córka uparła się, że musi do niego zadzwonić. Telefon odebrała policjantka, mała się wystraszyła, przekazała mi słuchawkę. Usłyszałam głos obcej kobiety, która pytała o znaki szczególne mojego męża. Zupełnie nie pamiętam reszty tej rozmowy, zasłabłam, nic do mnie nie docierało. Wypadek? Śmierć? To było niemożliwe.

Wspomnienie tamtego okresu jest dla Doroty wciąż bardzo bolesne. Mówi, że nigdy nie czuła się tak bardzo bezradna i osamotniona. Ciężarówka którą prowadził Jacek zderzyła się czołowo z innym samochodem. Obaj kierowcy zginęli na miejscu.

– Po tym tragicznym telefonie zjechała się do nas cała rodzina. Zabrali mnie do szpitala, dali jakiś zastrzyk, mówili, żebym spała. Z ich opowieści wiem, że siedziałam otumaniona i w kółko powtarzałam ‘ Jacuś, coś ty nam narobił’.

Rodzice kobiety zajęli się dziećmi, organizacją pogrzebu, ciało było trzeba było sprowadzić z drugiego końca Polski. Dorota mówi, że jest im bardzo wdzięczna, sama by nie dała z niczym rady. Na pogrzebie nie płakała. Nie widziała męża w trumnie, firma pogrzebowa jej odradzała. Powiedzieli, że go nawet nie ubrali, że tylko położyli na nim te rzeczy, które im przekazała. Dorota nie potrafi opisać słowami tego, co wówczas czuła.

– Ta nagła śmierć Jacka zabrała mi wszystko, zrujnowała moje marzenia. No bo jak miałam żyć, kiedy nie wiedziałam, czy za miesiąc czy dwa będę miała co do garnka włożyć? Jacek był jedynym żywicielem rodziny, ja nigdy nie pracowałam. Rozgrzebana budowa domu, opróżnione do zera konta, bo przecież każda złotówka szła a to na dach, a to na ogrzewanie, a na bieżąco też z czegoś żyć było trzeba.

Dorota próbowała zaciskać zęby i żyć normalnie, ale nie potrafiła. Z biegiem czasu zaczęło ją złościć i irytować współczucie innych ludzi, ich żal, płynące zewsząd dobre słowa.

– Ja wtedy nie chciałam żyć, chciałam iść za nim do grobu. Dziś jest trochę lepiej, już nie oglądam się tak bardzo za siebie. Wiem, że dzieci trzeba wychować.

Najbardziej brakuje jej takiej przyziemnej codzienności. Ugotowanego dla męża obiadu, wyprasowanej na niedzielę koszuli. Dwóch kubków na stole zamiast jednego, wspólnego pójścia na spacer, telefonów wykonanych do siebie choćby w biegu

– Zostałam z niczym, na przysłowiowym środku drogi. Bez pracy, bez doświadczenia, bez prawa jazdy tak niezbędnego w tych czasach. Z całym zapleczem wolnego czasu, którego nie potrafiłam sobie zapełnić. Jestem wdzięczna losowi, że szybko zesłał dla mnie opamiętanie. Że Bóg dał mi siłę do codziennego wstawania z łóżka i wyprawiania dzieci do szkoły. Że udało mi się znaleźć pracę, choć to tylko trzy czwarte etatu w pobliskim barze. Dodatkowo dorabiam piekąc ciasta w domu. Pocztą pantoflową zdobyłam klientów, niby niewiele człowiek zarobi, ale to dużo dla mnie jak jakiś dodatkowy grosz do domowego budżetu nam wpadnie. Najgorzej jak dzieci pytają, czy kiedyś jeszcze spotkają się z tatą. Ja im wtedy mówię, że on na pewno patrzy na nie z góry każdego dnia.

Film z wesela który włączyła Dorota powoli dobiega końca, kobieta ukradkiem ociera łzy.

– On był takim dobrym człowiekiem, muchy by nie skrzywdził, każdemu chciał pomóc. U nas roboty tyle a on nie raz u sąsiadów na gospodarstwie pracował. O dzieci dbał, na ryby chodzili nad staw, dziewczynki go uwielbiały. Nie był szczególnie romantyczny, ale jak okazja była to o kwiatku dla mnie zawsze pamiętał. Ja przeżyłam z nim najpiękniejszy okres swojego życia. Byłam obłędnie szczęśliwa.

Od śmierci Jacka minęły już przeszło dwa lata. Bratowa Doroty ostatnio chciała ją wyswatać. Kobieta nie jest jednak gotowa na żadne relacje z mężczyznami.

– Nie chodzi o to, że będę chodziła do końca życia ubrana na czarno, że już nigdy nie będę się uśmiechała. Tylko ja chcę swoje życie przeżyć po swojemu. Poza tym boję się, nie przeżyłabym drugi raz w życiu takiej straty. Czasem znajomi pytają mnie, czy czuję czasem wokół siebie obecność Jacka. Ja po pogrzebie zabrałam trochę ziemi z grobu i rozsypałam na ogrodzie. Cokolwiek mi się w życiu nie przydarzy ja zawsze będę jego żoną a on moim mężem. I zawsze będzie tutaj z nami.

Dorota pytana o marzenia mówi, że chciałaby remontu domu. Na chwilę obecną nie załamuje rąk, działa. Robi wszystko, żeby lodówka była zawsze pełna, a dziewczynki miały komplet książek do szkoły.

– Żyć jakoś trzeba. Nie mam żalu do losu, widocznie tak nam było pisane. Myślę, że moja rodzina jeszcze kiedyś wyjdzie na prostą, że przyjdzie czas, że będzie się można stale uśmiechać. Jak mnie dopadają kryzysy, to cieszę się, że mamy zdrowie. Wiem, że nie jestem jedyną wdową na świecie, wiem, że są tacy, co mają gorzej. A jak mnie ktoś pyta o czym marzę, to mówię mu wtedy, że o kapsule czasu. Takiej, żebym mogła wrócić na chwilę do przeszłości, tylko po to, żeby zdążyć się z Jackiem pożegnać. Tylko tyle bym chciała – kończy naszą rozmowę Dorota.