Go to content

Zrobiła wszystko, by ratować córkę. Choć była bliska dna, nie poddała się. Nie myślała, że potrafi być tak silna

fot. Youngoldman/iStock

Iwona zmyła właśnie makijaż. Widzi w odbiciu lustra swoją zmęczoną twarz. Bez fluidu, tuszu i różu jest taka blada. Jest niewątpliwie szczuplejsza niż kilkanaście miesięcy temu. Inne kobiety ma jej miejscu cieszyłyby się zapewne, że tracą wagę jedząc normalnie. Iwona jednak nie skacze z radości. Rozczesuje włosy. Następnie cieniutkim pędzelkiem rozprowadza odżywkę nad linią rzęs. Po chwili rozprowadza mgiełkę na twarz, by za chwilę wklepać w twarz jakiś odżywczy krem. Nie pamięta nawet jaki. Grunt, by pomógł wyglądać jej znośnie. Zmiażdżyło ją życie – macierzyństwo rzecz konkretniej ujmując. Jest piekielnie zmęczona. Fizycznie i psychicznie.

Dowiedziawszy się, że pod sercem nosi córkę, cieszyła się na sukieneczki, falbanki, kolorowe spinki, ewentualnie na wspólny błyszczyk w kolorze nude. Nikt jej nie uprzedził, że bycie matką to strach i bezradność. To walenie głową w mur, nieprzespane noce i tabletki nasenne. To miłość i nienawiść do dziecka jednocześnie.

Amelka w siódmej klasie opuściła się w nauce. Ok, zrozumiałe. Przeładowana podstawa programowa. Iwona nie panikowała, ale gdy okazało się, że dzieciaki zamiast w szkole siedzą u Martyny i próbują zawartość butelek witrynki jej rodziców do takiego stopnia, że kilkoro z nich nie było w stanie samodzielnie iść, Iwona się przestraszyła. Nie wiedziała, że to dopiero
preludium. Amelka przechodziła kryzys tożsamości, sama obcięła sobie włosy na bardzo krótko twierdząc, że nie chcę być dziewczyną. Czy czuje się chłopcem? Nie potrafiła określić.

Nie radziła sobie ze stresem, z szykanami. Na znak protestu wymalowała jedną ścianę w pokoju na czarno, przestała jeść mięso. Iwona myślała, że na tym bunt nastolatki się skończy. W końcu sama przez kilka miesięcy była dumną wegetarianką i nienawidziła swoich krągłości. Myślała, że może córce to przejdzie. Mogła czuć się zagubiona, nie akceptowała swojego zmieniającego się ciała, hormony szalały. Może to całkiem normalne?

Amelka jednak poszła dalej. Ostre pyskówki, przekłucie nosa i uszu w kolejnych miejscach. Zupełnie inny wizerunek i prośba, by nazywać ją Adamem. To wtedy matka zaczęła szukać pomocy dla córki, co w dobie pocovidowej wcale nie było łatwe. Nawet prywatne gabinety pękały w szwach. Szkolna psycholog pomagała naprawę sporo, jednak Amelia wymagała już indywidualnej terapii. W międzyczasie okazało się, że się tnie. Iwona wpadła w czarną rozpacz. Chciała pomóc córce, razem z nią płakała. Młoda obiecywała poprawę zachowania, matka jej wierzyła, ale tak naprawdę było tylko gorzej. Wagary, kłótnie, nowe rany na przedramieniu, a potem Amelia ucichła. Nie chciała wstać z łóżka, nie chciała jeść. Zapadała się w sobie.

Iwona działała po omacku. Krzyki, kary, nagrody, szantaże nie pomagały. Nie była w stanie patrzeć jak jej córka znika, a z drugiej strony kompletnie wiedziała jak jej pomóc. Klaps w tyłek tu nie wystarczył. Wykonała dziesiątki telefonów, ruszyła wszystkie znajomości, by znaleźć córce terapeutę. Jednocześnie szukała jej psychiatry. Gdy w końcu kogoś znalazła, Amelia odrzuciła pomoc. Scenariusz powtarzał się kilkanaście razy. Iwona się nie poddawała i wciąż szukała pomocy dla córki. Dziewczyna jednak ciągle odrzucała terapie. Chwilowo się uspokajała, kilka tygodni było w miarę normalnie, a potem znów się cięła, przypominała matce, że jest Adamem albo nie wstawała z łóżka. Oszukiwała z lekami, które przepisał jej lekarz, wyzywała lekarzy, raz nawet uciekła z domu.

Iwona przeszła na pracę zdalną, by kontrolować Amelkę. Dobrze że miała wyrozumiałego szefa, który sam przerabiał problemy z nastoletnim synem. Jednak sytuacja Iwony była o wiele poważniejsza. Jego Antek „tylko” palił papierosy, wagarował, raz nawet coś ukradł z supermarketu. Depresja Amelki, jej kryzys tożsamości i samookaleczenia były problemem przez wielkie „P”. To wykraczało poza zwykły bunt. Szef pomógł znaleźć prywatny ośrodek dla Amelki, który miał indywidualne terapie uszyte ma miarę osoby potrzebującej. Kosztował sporo, ale w tym momencie nic dla matki się nie liczyło. W ciągu jednego dnia spakowała córkę i zawiozła ją z mężem do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów ośrodka.

Iwona, która nie mogła być obok dziecka, codziennie tam dzwoniła, jeździła w wyznaczonym terminie, poszła z mężem na
terapię. Wszystko podporządkowali ratowaniu córki, dla której okres dojrzewania był szalenie trudny, który zaważył na jej zdrowiu zarówno fizycznym i psychicznym. Iwona także potrzebowała wsparcia psychiatry. Lęk o córkę, jej bezpieczeństwo przyszłość był ogromny.

Nie była w stanie spać, pracować, jeść, a jednocześnie walczyła o dziecko jak lwica. Z mężem gotowi byli sprzedać auto, byleby mieć pieniądze na wsparcie Amelki. Na siłę wstawała z łózka, by pracować i wykonywać podstawowe obowiązki, choć niejednokrotnie myślała, że nie wstanie. Czasem miała ochotę zasnąć i się nie obudzić.

Amelia po dwóch miesiącach wyszła z ośrodka. Wróciła do domu. Ma indywidualne nauczanie. Nie tnie się, je nieźle i pozwala nazywać siebie Amelią. Chodzi na terapię, ma wsparcie psychiatry, bierze leki. Rokowania są bardzo ostrożne, ale pozytywne. Iwona nieco się uspokoiła, widzi jak córka czasem się uśmiecha. Z mężem nie myślą, jak zda egzamin do średniej szkoły. To nie jest w tym momencie najważniejsze. Grunt, by siebie pokochała i zaakceptowała, by siebie nie krzywdziła, a ze stresem radziła sobie w inny sposób.

Zobacz też: Przestałaś rozumieć swojego nastolatka? Idź do kina na „Wieloryba”. Odbudujesz więź

Iwona spędza z nią dużo czasu, wspiera, po terapii wie jak się zachować, wie jak nie szkodzić nieumyślnie córce. Co będzie, jeszcze nie wie. Wie natomiast, że uczyniła naprawdę wszystko, by ratować córkę, pukała do wszelkich możliwych drzwi, nie bała się prosić o pomoc, a co najważniejsze, choć była bliska dna, nie poddała się. Nie myślała nigdy, że potrafi być taka silna.