Go to content

Zaprogramowałam się na cudowne macierzyństwo i spadłam na samo dno. Depresja poporodowa odebrała mi wszystko, co dobre i jasne

Fot. istock/SolStock

Tak, bardzo chciałam tego dziecka. Czekałam na nie razem z mężem. Sama dobierałam mebelki do pokoju mojej córeczki, sama wybrałam kolor ścian – blado-zielony, delikatny. Byłam jedną z tych przyszłych mam, które na widok maleńkich ubranek płaczą ze wzruszenia, które czytają od deski do deski poradniki dla rodziców i jeszcze robią notatki. Nie miałam pojęcia, że to co nastąpi, kiedy Zosia pojawi się na świecie, odbierze mi wszystkie dobre emocje, tę całą radość, brutalnie wydrze tę cukierkową wizję macierzyństwa. Że odbierze mi godność, upodli, postawi pod ścianą. Żałuję, że tak długo broniłam się przed prawdą. Żałuję, chciałam być najlepsza. Spadłam na dno. Z samego szczytu własnych oczekiwań.

Jak zaczęła się depresja poporodowa?

Przeczytaj również: Depresja poporodowa czym jest i jak sobie z nią radzić?

Zosia urodziła się wiosną, 8 miesięcy temu. Szybko, choć to moje pierwsze dziecko. Mój mąż był obecny przy porodzie, a potem wziął jeszcze tydzień wolnego, żeby się nami opiekować. Czułam się dobrze, naprawdę dobrze. Rodziłam w świetnych warunkach, w prywatnym szpitalu, ze znieczuleniem, z ulubioną muzyką gdzieś w tle, ze świadomością komfortu, spokojem, życzliwością lekarza i położnej. Tak, jak sobie zaplanowałam, zamarzyłam już dawno temu. Byłam z siebie dumna. Jasne, bolało. Bolało jak nigdy nic w życiu, ale dałam radę. Potem, po powrocie do domu, miało już być przecież tylko lepiej. „Będziesz zmęczona”- mówili znajomi, mama i teściowa. Tak wiem, dziękuję. Wiem wszystko. Przeczytałam. Przekopałam fora internetowe dla młodych mam. Starannie omijałam tylko wątki dotyczącej depresji poporodowej. To NIE MOGŁO mnie dotyczyć. Przecież ja byłam szczęśliwa. Musi być dobrze. Zaprogramowałam się na cudowne macierzyństwo.

Pierwsze kilka wspólnych dni upłynęło szybko, niezauważalnie. Byłam dobrze zorganizowana, przecież miesiącami ćwiczyłam wszystko „na sucho”. Tu mokre chusteczki, tu pieluchy, kosz na te brudne, czyste śpiochy, kocyki, pieluchy tetrowe. Kiedy mała śpi, ja gotuję, piorę, potem mam trochę czasu dla siebie. Żadnego gotowania butelek, zawsze wiedziałam – będę karmić piersią. W nocy to mąż miał mi podawać małą do karmienia, ale … denerwowało mnie, że robi to tak nieporadnie, że potrafi źle zapiąć pieluchę. Ja „już umiałam”. Po trzech dniach przeniosłam się do pokoju córki, żeby go nie budzić. Bo gdyby się obudził, chciałby mi pomagać. A ja już wtedy wolałam być w tym sama. Nawet dobrze sobie radził. To ja widziałam wszystko inaczej. Chciałam perfekcji, której tu nie było trzeba. Na własne życzenie pozbawiłam się dodatkowych minut snu i odpoczynku.

Przeczytaj również: Jak wspierać przyjaciółkę, która zmaga się z depresją poporodową?

Po tygodniu mąż wrócił do pracy, w poczuciu, że tu i tak nic nie zdziała. Że widocznie tego teraz potrzebuję, że – jak napisano w którymś z poradników – teraz jest czas potrzebny na budowanie więzi między mną a dzieckiem. Tylko, że ja tej więzi nie czułam. Czułam tylko narastający niepokój.

Mama dzwoniła codziennie. – Przyjdę, przyniosę ci obiad, będziesz miała chwilę dla siebie – mówiła. Konsekwentnie odrzucałam pomoc. „Poradzę sobie” – powtarzałam jak mantrę. Bo co takiego trudnego może być w opiece nad noworodkiem, który właściwie tylko śpi i budzi się na jedzenie?

Może gdyby tak właśnie było… Ale moje dziecko chciało jeść właściwie cały czas. A ja miałam karmić „na żądanie”. Po trzech tygodniach moje piersi zaczęły krwawić. Nawał pokarmu powodował olbrzymi ból, sporadycznie gorączkę. To nic, mówiłam i ratowałam się domowymi sposobami. Poradzę sobie. Tuliłam córkę do piersi i zaciskałam zęby. Potem zaczęły się moje lęki i obsesja. Że coś jej się stanie, że niedojada, że nagle umrze, że udusi się śpiąc na brzuszku. Zamiast odpoczywać, albo robić zaplanowane wcześniej pranie, sprzątanie, wpatrywałam się w nią godzinami i coraz mniej miałam sił, coraz mniej chęci, żeby zająć się domem, sobą.

Zaczęłam nawalać. To znaczy, tak czułam, wewnątrz, gdzieś w głębi. Że jestem beznadziejna. Że sobie nie radzę. Że nie poradzę sobie jako matka. Wkrótce pojawił się strach, irracjonalny, że ktoś to zobaczy i zabierze mi dziecko. Traciłam grunt po nogami. Minuty, godziny dni, zlewały mi się w jedną całość. Jeden gęsty budyń, w którego konsystencji gubiłam się coraz bardziej.

Mąż nic nie mówił. Wracał do domu, w którym panował chaos. Naczynia powrzucane do zmywarki byle jak, albo wcale. Wszędzie resztki jedzenia, brudne pranie na podłodze w łazience. Ja, od kilku dni w tym samym T-shircie. Podchodził, całował mnie w głowę, sprzątał kuchnię, pytał czy jadłam, wspominał coś o pomocy – mojej mamy, teściowej. Udawałam, że nie słyszę. Tak, oczywiście, ze jadłam, no co ty (kłamstwo). Dobrze się czuję, po prostu długo dzisiaj byłyśmy na dworze (kłamstwo). Jasne, pamiętam, że miałam zadzwonić umówić szczepienie (kłamstwo i rozpacz – co ze mnie za matka). Mówiłam – radzę sobie. Jest dobrze, po prostu dzisiaj taki słabszy dzień, bo upał.

Przeczytaj również: „Nie kocham mojego dziecka” – czyli trochę o depresji poporodowej

Kiedy Zosia skończyła 4 miesiąc złapałam się na tym, że wszystkie rzeczy wokół niej zaczynam robić jak automat. Że kiedy ją podnoszę, nie czuję miłości, że jej pierwsze, uważne spojrzenia nie dają mi radości. „Gdzie jest moja miłość?!” krzyczało mi „coś” w głowie i czułam się jeszcze gorzej. Tak, że nie byłam już w stanie zrobić nic poza tym, co po było niezbędne. Zmieniałam pieluchy, ubierałam dziecko, wychodziłam na spacer i łzy leciały mi po policzkach. Nie wiem już nawet skąd się brały. Kiedy pierwszy raz rozpłakałam się na ulicy, gorączkowo zaczęłam wycierać je kawałkiem chusteczki ze strachu, że rozmażą mi tusz do rzęs. Dopiero potem się zorientowałam, że przecież wyszłam z domu bez makijażu, w starym, poplamionym dresie, w zapoconej koszulce. Przestraszyłam się. Wróciłam do domu. Dziecko płakało w wózku, ja stałam przed lustrem i patrzyłam na swoje odbicie. Jak długo? Nie wiem.

Tygodnie mijały. Moja mama dzwoniła, przychodziła z propozycją pomocy, ja odmawiałam. Raz prawie wyrwałam jej dziecko z rąk. – Radzę sobie, jest dobrze – okłamywałam wszystkich i omijałam kolejne rodzinne uroczystości. Zawsze miałam jakieś wytłumaczenie. Że mała jest przeziębiona, że jestem zmęczona i potrzebuję odpoczynku, że kolka…

Coraz częściej zapominałam zjeść, albo jadłam byle co. Wtedy czułam się jeszcze gorzej. Potworne wyrzuty sumienia za to, jaką jestem matką, za to, że nie dbam o córkę. Żal, że ją w ogóle urodziłam. Chęć ucieczki, a potem na końcu pragnienie, żeby ktoś ją zabrał, zanim zrobię jej krzywdę. Z tymi emocjami zmagałam się dzień w dzień, w ciszy, w samotności.

Patrzyłam na moją córkę, jak na mojego gorszego wroga, żeby za chwilę tulić ją do siebie, byle do niej coś poczuć. Coś dobrego, jasnego. Ile razy myślałam o tym, żeby ją uderzyć? Nie potrafię o tym mówić.

Kiedy Zosia skończyła 5 miesięcy, zaczęłam mieć myśli samobójcze. Noce były najgorsze. Nie mogłam spać, a kiedy przysypiałam, męczyły mnie koszmary. Śniłam, że ktoś próbuje mnie zabić, że się duszę, że uciekam przed czymś i grzęznę. Budziłam się z krzykiem. Od tego momentu mój mąż zaczął nalegać, żebym poszła do lekarza. Dla mnie oznaczało to tylko jedno. On również uważa, że sobie nie radzę, że jestem złą matką, słabym człowiekiem. Że nie zasłużyłam na to dziecko. Że trzeba mi je zabrać.

Płakałam. Mówiłam, że nigdzie nie pójdę, że nie wpuszczę nikogo do mojego dziecka. Krzyczałam, że on mnie nie kocha, że myśli, że jestem najgorszą matką. Wpadałam w złość,  histerię. To zamykało mu usta.

Byłam przekonana, że zaraz o wszystkim zapomni, że szybko zamaskuję te łzy, że uda mi się przekonać go, że wszystko jest dobrze. Wtedy upadłam na samo dno. Pewnej nocy, a może już tuż nad ranem, leżąc koło mojego dziecka i myśląc o śmierci dosłownie poczułam jak odchodzę od zmysłów. Przestraszyłam się. Wpadłam w panikę. Zobaczyłam w końcu w sobie strzępek człowieka. Odłożyłam dziecko do łóżeczka, obudziłam męża. Błagałam go o pomoc. Ustaliliśmy, że rano weźmie wolne, że zadzwonimy po moją mamę, żeby została z córką. Że pojedziemy do lekarza. Zasnęłam, pierwszy raz od wielu miesięcy, spokojnie.

Przeczytaj również: To nie jest stan, który mija z dnia na dzień. „Nie mam już siły udawać”

Ale rano opanowały mnie moje zwykłe demony. Krzyczałam, że nie potrzebuję pomocy, że nigdzie nie pójdę. Mąż siłą zaciągnął mnie do lekarza. Pamiętam, jak bardzo tego nie chciałam, jak wpadłam w histerię, że nie mogę zostawić mojego dziecka. Chciałam z nią być cały czas i jednocześnie nie mogłam. To uczucie ciągłego rozdarcia, lęku, złości na siebie i na cały świat zamieszkało we mnie na stałe.

Usiadłam w jasnym, czystym gabinecie. Spojrzałam na kobietę naprzeciwko, zobaczyłam spokój w jej oczach. I rozpłakałam się. Płakałam przez całą wizytę. „Jestem złą matką” – powiedziałam. „Złe matki nie przychodzą po pomoc” – usłyszałam.

Od trzech miesięcy leczę swoją depresję poporodową. Nie karmię już piersią, biorę leki. W dzień w domu jest ze mną moja mama. Wieczorem pomaga mi mąż. Żyję. A w córce powoli zaczynam zauważać najważniejszego dla mnie człowieka. Ale to jeszcze ciągle nie „to”.

Wysłuchała: Anna Frydrychewicz


Depresja poporodowa dotyka od 10 do 20% matek, w okresie od pierwszego do dwunastego miesiąca po urodzeniu dziecka (sporadycznie także pózniej).