Go to content

„Nie kocham mojego dziecka” – czyli trochę o depresji poporodowej

Tym razem to nie będzie mój wpis, tylko list Ani, która opisała mi co czuła gdy urodziła córkę i kilka miesięcy później. Problem depresji poporodowej jest bardzo powszechny, dlatego każda mama po porodzie powinna być objęta szczególną ochroną i wsparciem ze strony najbliższych. Dokładanie niepotrzebnych stresów, nerwów i problemów tylko zwiększa ryzyko wystąpienia baby bluesa. A pamiętajmy, że depresja poporodowa może wystąpić nie tylko zaraz po porodzie (w połogu). Również kilka miesięcy później. 

„Moja córka Matylda w połowie listopada skończy roczek. Gdy czytam wypowiedzi mam na temat cudowności tego okresu to siedzę cicho, bo ja bym tego tak nie nazwała. To był najgorszy etap w moim życiu. 

Tuż przed porodem czekałam w dużym napięciu. Czekałam na cc [cesarskie cięcie], bo córka układała się pupą do dołu i nie chciała się odwrócić. Mąż wtedy musiał wyjechać w delegacje i miał wrócić na sam poród. Oczywiście zakładając, że termin nie uległby zmianie. Miesiąc wcześniej zmarł mój teść na raka wątroby, więc atmosfera w domu nie była zbyt optyministyczna mimo tego, że zaraz miała pojawić się na świecie nasza córeczka. 

Udało się. Urodziłam. Poród odbył się bez problemu. Szybko i sprawnie. Mąż był przy mnie w szpitalu. Stwierdziłam, że jak już ujrzę Matyldę to poczuję ulgę i napięcie odejdzie. Gdy pierwszy raz ją zobaczyłam, poczułam jedno wielkie… NIC. „Czy to moje dziecko?” – pomyslałam. „Gratuluję! Urodziła pani córeczkę. 10/10 w skali Apgar. 3430g i 56 cm”. Słychać było jedynie płacz dziecka. Zamarłam. Gdzie te ochy i achy o których opowiadały inne matki gdy zobaczyły pierwszy raz swoje dziecko? Gdzie te łzy radości i wzuszenia? Ok. Miałam cesarkę. Może zaraz te wszystkie emocje się pojawią. Przystawili mi ją do piersi, z pierwszym bólem, ale jakiś pokarm się pojawił. Zjadła. Trzymałam ją na rękach i nie wiedziałam co się dzieje. Czułam się jakbym się solidnie naćpała i nic nie ogarniała. Po chwili zasnęłam.

Obudziłam się po kilku godzinach a obok mnie siedział mój mąż i karmił małą butelką. Powiedział, że nie chciałam się obudzić i nakrzyczałam na niego, żeby dał mi spokój. NIE PAMIĘTAM TEGO. Znowu spojrzałam na tą małą, pomarszczoną istotę i NIC się we mnie nie pojawiło. Zero emocji. Po trzech dobach wypuścili nas do domu. Uznałam, że teraz NA PEWNO będzie wybuch emocji! Nigdy nie lubiłam szpitali więc, może to mnie jakoś blokowało.

Wróciliśmy do domu. Zobaczyłam łóżeczko, wózeczek, zabawki, pieluszki i inne dziecięce akcesoria. Moja córka była o dziwo spokojna. Trochę płakała, ale ogólnie więcej spała niż robiła cokolwiek innego. Przyznałam się wtedy mężowi, że… chyba nie kocham naszej córki, że to chyba obce dziecko. Przytulił mnie, powiedział, że to minie, że to pewnie szok poporodowy, że jestem zmęczona i będzie dobrze. Uspokoiło mnie to.

Mijały dni, tygodnie. Nie mijało. Byłam coraz bardziej rozdrażniona i zmęczona. Wstawanie w nocy, ciągłe telefony od znajomych i rodziny, co chwile ktoś chciał do nas przychodzić i nas wyciągać na jakieś spacery i inne atrakcje. Matylda zaczęła częściej płakać i domagać się karmienia co godzinę. Potrafiła wisieć mi na cycu przez 3 godziny bez przerwy a potem płakać z głodu. Nie pomagały smoczki, butelki, chciała cyca i płakała. Chyba miałam za mało pokarmu. Chociaż gdzieś w środku chyba chciałam po prostu przestać karmić piersią… Blokowałam się. Wkurzało mnie to, czułam się przywiązana do łóżka i do dziecka, które było dla mnie obce. Ona chyba to czuła, bo z każdym dniem stawała się coraz bardziej płaczliwa, rozdrażniona, aż przyszedł ten „cudowny” moment – KOLKI. Kolejne dwa miesiące męki… Mąż starał się mnie wspierać, ale odtrącałam go. Nie chciałam z nim rozmawiać, miałam wszystkiego dość. Płakałam każdego dnia. Nie chciałam zajmować się dzieckiem, więc coraz częściej przychodziła mi pomagać moja mama, teściowa i siostra. Z drugiej strony wkurzała mnie ich obecność i mądre rady. Jak wychodziły to wybuchałam i wyładowywałam się na mężu, który zaczął coraz więcej czasu spędzać w pracy. Błędne koło.

Któregoś dnia przyszedł i powiedział, że tak już nie może być. Minęły 3 miesiące i jest horror. I z dzieckiem i z nami. Zaproponował, żebyśmy porozmawiali z psychologiem. Wydarłam się na niego za kretyński pomysł, ale potem się rozryczałam i zgodziłam. Wiedziałam, że dłużej tak nie dam rady. Gdy pojawiły się pierwsze myśli, żeby brutalnie mówiąc… pozbyć się dziecka… sama chciałam wyskoczyć przez okno. Wstyd mi się do tego przyznać, ale tak było. Nigdy bym nie skrzywdziła Matyldy, chociaż miałam takie myśli, że lepiej mi było gdy jej nie było. 

Pierwsze sesje z psychologiem odbyły się z ogromnymi bólami, ale potem już jakoś poszło. Spotykaliśmy się u nas w domu najpierw dwa razy w tygodniu, później raz. Dostawałam zadania do wykonania. Takie trochę prace domowe jak w szkole, które miały na celu pomóc mi zrozumieć naszą sytuacje. Miałam wypisać np. 10 marzeń związanych z moją córką, jak widzę naszą rodzinę za 10 lat, co lubię w sobie, czemu jestem dobrą lub złą matką itd. Takie psychologiczne pierdoły, ale z czasem zauważyłam, że pozytywnie na mnie wpływają. Miałam też zadania np. obejrzeć z mężem film, poczytać książkę, obowiązkowo wychodzić na spacery (była wtedy zima, więc łatwe to nie było, ale próbowałam), ćwiczyć w domu pilates albo jogę itd. Duperele. Ale znowu pomogły. Dostałam też łagodne leki na depresje poporodową. Wtedy pierwszy raz ktoś to tak nazwał. 

Po dwóch kolejnych miesiącach, gdy Matylka miała już 5 miesięcy coś się we mnie obudziło. Patrzyła na mnie tymi swoimi maślanymi oczkami, kolki już minęły, ale za to zaczęły się pierwsze ząbkowania. Bawiła się jakąś kolorową grzechotką, uśmiechnęła się do mnie i wyciągnęła do mnie rączkę. Wcześniej nie bawiłam się z córką. Robił to mąż. Ja ją tylko karmiłam, przewijałam i w sumie tyle. Tego dnia coś we mnie pękło. Poczułam jakąś więź z córką. Nić porozumienia. Miałam wrażenie, że mówi do mnie: „Nie martw się mamo. Będzie dobrze”. Łzy napłynęły mi do oczu, wzięłam ją na ręce i przytuliłam. Pierwszy raz tak od serca. Nosiłam ją wcześniej na rękach, ale wyglądało to jakbym przenosiła karton z ubraniami. A tu po prostu stanęłam i ją przytuliłam. Popłakałam się. Mówiłam, że ją przepraszam, że jestem złą matką i, że…. ją bardzo kocham. Pierwszy raz od jej urodzenia powiedziałam te dwa słowa: KOCHAM CIĘ. 

Mój mąż stanął w drzwiach i zamarł. Patrzył na nas i niedowierzał. Po chwili wybuchł płaczem. Przytulił nas obie i powiedział, że czekał na ten moment pięć miesięcy.

Oczywiście to nie był koniec tego koszmaru. Kolejne dni były coraz lepsze. Spędzałam więcej czasu z córką, bawiłam się z nią i zaczęłam się cieszyć z tego, że mam rodzinę. Dalej korzystaliśmy z pomocy psychologa. Kolejne 3 miesiące były cudowne. Moja relacja z mężem zaczęła się poprawiać. Dużo czasu spędzaliśmy we troje, a gdy Matylda szła spać, cieszyliśmy się sobą. Wszystko zaczęło być jak dawniej, dopóki Matylda nie skończyła 8 miesięcy. 

Bardzo boleśnie przechodziła ząbkowanie. Gorączkowała i płakała całe noce. Znowu przestałam spać, znowu ciotki dobre rady wydzwaniały, znowu straciłam siły i wiarę w siebie. Wtedy miałam nawrót depresji. Bardzo silny. Wzięłam garść leków przeciwbólowych. Na szczęście mąż wtedy wrócił wcześniej z pracy i zobaczył mnie z opakowaniem leków. Zabrał mnie do szpitala, gdzie zrobili płukanie żołądka. Zostałam w szpitalu na kilka dni. Nic mi się nie stało, ale zalecili konsultacje psychiatryczną. Dostałam silniejsze leki antydepresyjne. Wtedy definitywnie przestałam karmić piersią. 

To był jak do tej pory ostatni epizod depresji poporodowej. Minęły 4 miesiące i znowu jest w porządku. Nie wiem co wywołało tamten atak, ale od 4 miesięcy cieszę się, że mam córkę i męża. Bardzo ich kocham i nigdy nie chciałabym, żeby komukolwiek z nas coś się stało. 

Słyszałam o baby bluesie, ale nigdy nie sądziłam, że sama przez to przejdę i to w tak masakryczny sposób. Ten rok był ciężki. To było kotłowanie się złych myśli, których się bardzo wstydzę, to była ogromna nienawiść do samej siebie, poczucie, że jestem złą matką i nigdy nie dam szczęścia Matyldzie, to poczucie, że nie nadaję się na żonę, a przede wszystkim, że nie powinnam żyć na tym świecie. 

Wszystkim mamom, które walczą z depresją poporodową życzę dużo siły. Mam nadzieję, że macie wsparcie w najbliższych. Co mogę Wam poradzić? Nie bójcie się sięgnąć po pomoc specjalisty. Ja gdybym nie zgodziła się na terapie z psychologiem, pewnie bym już dawno się wykończyła. Nie bójcie się też przyznać, że macie problem, że nie kochacie swojego dziecka. Wy je tak naprawdę kochacie, ale ta miłość jest przykryta chorobą jaką jest depresja poporodowa. Mam nadzieję, że żadna matka po porodzie nie zostanie zostawiona samej sobie. Powodzenia dziewuchy!” 

Ja ze swojej strony życzę dużo siły bliskim osób chorujących na depresje, bo to bardzo trudny okres dla rodziny i przyjaciół. Ania, dziękuję za ten list!