Mam 29 lat i samotnie wychowuję 4,5-letniego chłopca. Naprawdę samotnie, a nie tak, jak robi to większość kobiet, deklarujących w przeróżnych formularzach. Samotna na papierze, a w rzeczywistości utrzymywana przez konkubenta czy nowego partnera. Choć dostaję alimenty na dziecko od byłego męża, to w mojej gestii leży utrzymanie domu. To ja muszę zarobić na wynajmowane mieszkanie, opłaty, jedzenie, prywatne przedszkole, lekarzy, lekarstwa. I coraz częściej razi mnie niesprawiedliwość, jaka panuje w naszym kraju. Brak wsparcia dla rodziców takich jak ja – samodzielnych, pracowitych i ambitnych. Pomoc płynie za to szerokim strumieniem do patologii, oszustów i krętaczy. Nigdy nie dostałam od naszego państwa żadnych pieniędzy, nie licząc zwrotu podatku po rozliczeniu PIT-u. Nawet becikowego nie dostaliśmy, ponieważ nasz dochód przekraczał ówczesny próg. Teraz również nie otrzymuję żadnych świadczeń socjalnych, ponieważ mam jedno dziecko i moje zarobki są zbyt wysokie, bym spełniała określone wymogi. Mam to szczęście, że moje dziecko jest zdrowe i nie potrzebuje żadnych świadczeń zdrowotnych. Wszystkie te czynniki, z których teoretycznie powinnam się cieszyć i być dumna powodują natomiast, że zaliczam się do grupy społecznej, której żyje się najtrudniej.
Ktoś może powiedzieć – skoro dobrze zarabiasz, to dobrze, że nie dostajesz 500+. Jasne, rozumiem tę logikę, ale pragnę zauważyć, że w przypadku rodzin wielodzietnych nie obowiązują progi dochodowe. Można więc i sto tysięcy miesięcznie zarabiać, a i tak świadczenie się należy. Czemu moje jedno dziecko na to nie zasługuje? Bo świadomie zdecydowałam, że chcę mieć tylko jedno dziecko? Bo zdaję sobie sprawę, ile kosztuje opieka i wychowanie dziecka i najzwyczajniej w świecie boję się, że mogę nie dać rady utrzymać dwójki czy trójki? Bo na koszty składa się nie tylko wyprawka, przedszkole czy ubrania, z których dziecko szybko wyrasta. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie życie i jak się potoczy. Nigdy nie wiadomo, ile będzie kosztowała opieka nad dzieckiem na przestrzeni lat. Urodzić, to akurat najmniejszy kłopot. Nie sądzę, by wszystkie te pary żyjące z zasiłków i płodzące co i rusz kolejne dzieci, w ogóle się tym przejmowały. One natomiast co miesiąc dostają pokaźne sumki. Nomen omen z moim podatków.
Zresztą nie chodzi mi nawet o te pieniądze. Jestem młodą, ambitną i wykształconą kobietą. Chcę spełniać się w roli matki i pracownika. Chcę zarabiać i chcę samodzielnie utrzymywać moje dziecko. Robię to z resztą na co dzień, bez wsparcia finansowego ze strony państwa. Jestem zaradna – to moja największa zaleta, za którą dostaję od państwa po dupie.
Ja nie chcę 500+. Nikt mi nie musi dopłacać do wychowania dziecka, ale niech państwo polskie umożliwi mi zarabianie pieniędzy. Niech te miliardy złotych, zamiast na 500+ pójdą na żłobki i przedszkola. I niech będą one faktycznie bezpłatne, a nie tak jak jest teraz – dopłata za posiłki, za dodatkowe godziny, jeśli dziecko przebywa w przedszkolu np. po godzinie 13:00 czy 14:00. Jak się to wszystko policzy do kupy, to wychodzi i tak kilkaset złotych. Moje dziecko chodzi do prywatnego przedszkola, za które płacę 700 zł. Dlaczego? Ponieważ dziecko nie dostało się do państwowych w okolicy i musiałabym wozić je dalej. To wiązałoby się z kupnem samochodu, na utrzymanie którego już mnie nie stać.
Druga sprawa, że prywatna placówka mieści się naprzeciwko mojego domu. Dzięki temu ograniczam czas i pieniądze. Mogę też dojechać autobusem na czas do biura, które znajduje się na drugim końcu miasta. I przez te osiem godzin modlić się w duchu, żeby znów nie zadzwonili z przedszkola, że dziecko wymiotuje i trzeba je szybko odebrać. Po trzecie, takie przedszkole jest czynne dużo dłużej, co również przy dzisiejszym trybie życia jest kluczowe.
Mam co do garnka włożyć, bo DZIŚ dobrze zarabiam. Ale zarabiam te pieniądze na śmieciówkach. Co to oznacza? Że nie ma urlopu, że nie mogę chorować. Że moje dziecko też nie może chorować, bo ja nie mogę wziąć na nie zwolnienia. Każda infekcja wiąże się z ryzykiem utraty pracy u mnie. I to niemalże z dnia na dzień. Chciałabym, żeby polski rząd gwarantował swoim obywatelom możliwość pracowania bez stresu. Żeby normą były umowy o pracę, a nie umowy cywilno-prawne, które nie chronią w żaden sposób pracowników. Tak wygląda rzeczywistość wszystkich dorosłych. Proszę sobie teraz spojrzeć na tę sytuację z perspektywy samotnej matki. Jak iść na swoje? Jak wziąć kredyt hipoteczny? Zresztą nikt o zdrowych zmysłach nie da go samotnej matce na śmieciówkach? Z czego odłożyć? I na co odłożyć? Na wakacje? A kto mi da urlop? Na własne mieszkanie? A może lepiej na emeryturę, której też mi państwo nie zapewni.
Co zrobię, gdy szef kolejnym razem już nie wykaże takiej wyrozumiałości? Co się stanie, gdy zostanę zwolniona? Jestem jedynym żywicielem rodziny.
Powinnam się załamać czy może odetchnąć z ulgą? Bo po co tak harować i się wysilać? Może faktycznie lepiej zasilić szeregi bezrobotnych, siedzieć w domu, pobierać zasiłki i jeszcze z jedno, dwoje dzieci sobie urodzić? Może i żyłoby mi się gorzej, ale zdecydowanie spokojniej. Państwo mi wtedy da pieniążki.
Może warto byłoby zacząć doceniać takich rodziców jak ja? A nie tylko kłody pod nogi…