Go to content

Kolejne dziecko tuż przed 40-tką? Nie, dziękuję, jest mi dobrze z tą wygodą, którą teraz mam

Fot. iStock/miodrag ignjatovic

Ostatnio dość często słyszę:  „Nie chcesz jeszcze dziecka? Na co czekacie, przecież jeszcze możecie”. Mam poczucie, że nagle jakieś ciśnienie się pojawiło w tej kwestii. Fakt, jestem przed czterdziestką, jeszcze byśmy mogli, pytanie czy chcemy, czy ja chcę?

Moje koleżanki – w podobnym wieku w ciągu ostatniego roku rodziły dzieci. W domu jedno lub dwoje starszych, mających około 10 lat i więcej i takie małe im się trafiało. Różnie – niektóre planowane, inne nie, choć ja uważam, że raczej trudno w tym wieku powiedzieć, że nie wiem, co to antykoncepcja, więc nie wierzę tu za bardzo w przypadek. Ale niech im będzie – wpadka zawsze brzmi lepiej, zwłaszcza jak już się ma dwójkę, a nawet trójkę dzieci. Bo kto o zdrowych zmysłach tuż przed 40-tką decyduje się na kolejne dziecko. Jak widać – tacy też są.

Mam dwójkę dzieci. Mają dziewięć i jedenaście lat. Świetne dzieciaki, a im starsze tym cudowniejsze. Doceniam dzisiaj, że same sobie kanapkę zrobią, mleko na płatki ugotują, ubiorą się, a starszy nawet  koszulkę czy spodnie wyprasuje. Jasne, że wkurzają, bo bałagan w pokoju, bo lekcje nieodrobione, bo pyskują i dyskutują, ale szczerze – nigdy bym już nie chciała wrócić do czasów, kiedy byli maluchami.

Dzwonię do przyjaciółki – w tle słyszę, jak jej trzyletni syn, co chwilę ją woła. Cierpliwie mu odpowiada, że za chwilę, że teraz rozmawia przez telefon, a ja mam wrażenie, że i tak mnie nie słucha i wyrzuty sumienia, że dupę jej zawracam. „Spokojnie, opowiadaj, słucham cię” – mówi, jakby czytała mi w myślach. Już kilka razy próbowałyśmy porozmawiać, ale jej zawsze coś wypada, a to zapalenie ucha, a to jelitówka, a to zasypia razem z dziećmi w pokoju i nawet z wieczornej rozmowy nici…

Z  inną umawiamy się w na popołudniową kawę w centrum handlowym. Ona mi płacze w słuchawkę, że chce do ludzi, że musi wyjść z domu. Wspólna kawa w otoczeniu wystaw sklepowych i ludzi jest dla niej gwiazdką z nieba. Czekam. Dziesięć minut, kwadrans. Tak wiem, jak to jest z małymi dziećmi, więc nie dzwonię, nie ponaglam, bo ona biedna tylko się zestresuje. W międzyczasie dzwoni syn, żebym się nie spieszyła, bo on z Bartkiem – kolegą i jego mamą wróci z treningu. Myślę sobie, jak to dobrze mieć większe dzieci. Po pół godzinie zdyszana, zmieszana wpada przyjaciółka, z młodym drącym się wniebogłosy. – Jeny, przepraszam cię. Nie wiem, chyba zęby mu idą, od rana jak opętany się drze, kupy co chwilę robi. Nie mogłam wyjść z domu, bo najpierw krzyczał, a później się zesrał. I teraz też muszę znaleźć przewijak. Kiwam ze zrozumieniem głową. Mam czas. Kiedy w końcu wspólnie siadamy, ona co chwilę przesuwa filiżankę, żeby mały jej nie ściągnął, skubie dla niego po kawałku ciasta, wyciera mu buzię, ręce i choć prosiła, żebyśmy tylko nie mówiły o dzieciach i tak kręcimy się w kółko wokół tego tematu. A to mleko, a to zupki, a to zęby, a to już siedzi, raczkuje. Super, kocham maluchy i kocham fakt, że już nie jestem mamą jednego z nich.

Tymczasem znowu słyszę: „A wy? Młodzi jeszcze jesteście, dzieci już duże, takie małe by się wam przydało”. Zawsze mam ochotę powiedzieć: „Jak taka mądra jesteś, to czemu sama sobie nie zrobiłaś?”. Jakoś tego pytania nie zadają mi mamy małych dzieci. Znajoma, moja rówieśniczka, mama fajnego dziesięciolatka i rocznej Zuzi powiedziała mi ostatnio: „Słuchaj, gdybym ja wiedziała, że to tyle sił będzie mnie kosztować, to w życiu bym się nie zdecydowała na drugie dziecko. Te nieprzespane noce, zmęczenie, cierpliwości mam mniej. Chciałabym usiąść w spokoju, a się nie da. Dobrze, że dzieci rosną szkoda, że tak wolno” – śmiałyśmy się, że na jakieś przechowanie można by było je oddawać i odbierać choćby takie czteroletnie, co już się komunikują i do przedszkola chodzą.

„Oszaleję, powinnam już wyjść z domu, a ten siedzi na nocniku i robi kupę, ale zamiast się skupić, to sobie śpiewa i klocki jeszcze układa” – pisze do mnie koleżanka. Spieszy się do przedszkola po starszą córkę, pies już nie raz zasikał jej przez  te opóźnienia podłogę. „Nic nie zrobisz, musisz poczekać” – śmieję się, bo już ją widzę w kurtce, czapce, butach, zgrzaną i spoconą, która wzrokiem chciałaby zmusić swoje dziecko do zrobienia kupy. Hipnoza, to by było dobre wyjście. Pamiętam, że moją przepustką do wolności było obiecanie sobie, że jak młodsze skończy pięć lat, nie będę już wycierać mu tyłka. Taka granica, za którą już coraz więcej miejsca dla mnie i dla ich samodzielności.

Przyjaciółka śle SMS-a „Szukam pomocy, odebrałabyś Igę ze żłobka i wzięła na godzinkę?”. To jej trzecie dziecko. Mówiła: „Muszę zajść w ciążę, żeby w końcu odpocząć”. Od kilku dobrych lat wpadła w taki wir pracy, że końca nie było widać. Cóż, dziecko jako pretekst do odpoczynku. Tyle tylko, że jak mała miała 3 tygodnie, ona już jechała na szkolenie. Z trzymiesięcznym dzieckiem pod pachą warsztaty, spotkania. „Nie boisz się, że ktoś doniesie, że na macierzyńskim pracujesz?” – spytałam kiedyś, gdy w przelocie u kolejnej koleżanki zostawiała dziecko. „A w nosie, nie myślę o tym” – odpowiedziała. Cenię fakt, że mogę dzisiaj w większym stopniu i bez wyrzutów sumienia poświęcić się pracy, mam poczucie, że to w końcu jest mój czas, że mogę się rozwijać i pomyśleć o sobie i robić to, o czym zawsze marzyłam.

Kocham moje dzieci. Były cudownymi maluchami, spały, nie miały kolek, zęby nie wiem, kiedy im wychodziły i… nie chorowały. To z dzisiejszej perspektywy matek, które kombinują, która babcia się zajmie, jak dziecko chore albo zostają w domu i próbują pracować zdalnie, było dla mnie najważniejsze. I jeszcze kilka lat temu myślałam o trzecim dziecku, jak byłam młodsza o jakieś cztery lata. Mój mąż mówi: „A trzeba było od razu trzecie, jedno po drugim, już byśmy nie pamiętali o pieluchach”. I przyznaję mu rację. Teraz już mi wygodnie. Dzieciaki w szkole, idą same, odprowadzać nie trzeba. Same się ubiorą, zjedzą. Pogadają. W weekend możemy wspólnie fajny film obejrzeć albo razem do kina wyskoczyć. My możemy wyjść i ich zostawić w domu na kilka godzin. Znajoma mówi: „Jak ja ci zazdroszczę, że oni idą spać do kolegów” – fakt, to też duży przywilej, a nam nie przeszkadza zupełnie, jak koledzy śpią u nich. I chociaż nadal jest co chwilę „mamaaa” – to się chyba nigdy nie zmienia, to jednak za pieluchy, butelki, kaszki, nocnikowanie i płacz, kiedy nie wiadomo, o co chodzi, serdecznie podziękuję.

Mam 38 lat i dobrze mi z tym, że mam starsze dzieci. I błagam nie mówicie mi: „500 plus byście jeszcze zgarnęli”, bo to akurat dla mnie żaden argument, a raczej żart z kategorii bardzo kiepskich.