Naprawdę staram się być dobrą matką. Co więcej, nawet taką bywam: cierpliwą, wyrozumiałą wspierającą. Zwłaszcza w wakacje odkrywam w sobie macierzyński potencjał, gdy mam czas dla moich dzieci, gdy mogę z nimi usiąść i pogadać i oni, podobnie jak ja, nie są w jakimś pędzie zajęć, zadań i obowiązków. Kocham ten stan. Tak jak kocham moje dzieci, które im starsze, tym bardziej potrafią dać nam w kość. To już nie słodkie maluchy, które z podziwem patrzą, jak podrzucasz naleśniki na patelni, bo same się tego nauczyły, więc nagle ich zdaniem to żadna wielka sztuka (choć z siebie są mega dumne, tylko dumne z matki zapomniały być i z setek powtórzeń i z litrów zmarnowanego, ale jednak przygotowywanego ciasta). To już nie ci chłopcy, którzy przybiegali wtulając się w moje nogi. Teraz się tłuką, kłócą, trzaskają drzwiami, ale wieczorami słyszę: „położysz się?”. Co uwielbiam, choć nie zawsze mi się chce, bo po cały dniu szarpaniny, nie mam siły na słuchanie z kim poleżałam dłużej, z którym pierwszym i czy na pewno podział czasu był dla nich uczciwy.
Teraz, kiedy dorastają, cały czas wbijam sobie do łba, że są osobnymi bytami, ze swoimi cudownymi cechami, ale też tymi, które doprowadzają mnie do szewskiej pasji, gdy drę się na nich tak, że boli mnie gardło. Bo ile można powtarzać to samo, prosić w kółko i non stop o jedno, zwłaszcza, gdy ma się poczucie bycie dla nich non stop. Nie wiedziałam, że macierzyństwo wzbudzi we mnie bunt przed byciem używaną. Bo czasami tak się czuję, kiedy ja zapieprzam z obiadkami, ciastami, sprzątaniem, planowanie czasu i atrakcji, a mam poczucie, że z drugiej strony dwójka dorastających chłopaków ma mnie głęboko w dupie. Oczywiście, że nie ma, ale gdy ktoś ignoruje twoje prośby, to najświętszego szlag by trafił!
A oni w cudowny sposób badają swoje granice i granice mojej cierpliwości i tolerancji, tego, co mogą co muszą, a co olać powinni. I wiecie – są w tym wszystkim do bólu do mnie podobni. Bo ja działam podobnie, tyle że wiadomo filtruję to wszystko przez pryzmat własnego doświadczenia, a ich -umówmy się – jest jeszcze nikłe.
Oczywiście najgorsza jest walka, którą toczę z samą sobą. Bo choć doprowadzają mnie na skraj załamania nerwowego, to za wielką ich siłę uważam fakt, że dyskutują, że nic nie jest dla nich czarno-białe tylko dlatego, że jak tak powiem, że poddają pod wątpliwość to, co mówię, co uważam, co próbuję z nimi przegadać. Wiem, że to będzie ich wielkim atutem, na tym budują pewność siebie i własną wartość. Kiedy słyszę: „uważam, że to wcale nie był dobry pomysł”, gdy namawiam ich, by czegoś spróbowali, albo: „ale ja nie mam na to ochoty” – to przegryzłabym nie raz tętnice, bo jak można nie wyjść naprzeciw temu, co mi wydaje się atrakcyjne. Ale okej, w głowie odbija mi się: „pogadamy za kilka lat, cwaniaczki”, ale dziś odpuszczam, choć nie jest mi lekko i łatwo.
Za to oni wiedzą, że są rzeczy, których nie odpuszczę, które nawet łamiąc ich budowany, jak u każdego człowieka na początku, na konformizmie i własnej wygodzie kręgosłup wartości, wprowadzę w życie i choćby waliło się i paliło nie złamią mnie w moich decyzjach.
I oczywiście, że miewam dosyć bycia mamą. I, przepraszam, nie uwierzę żadnej mamie, której udziałem choć raz nie stały się te emocje. Która z nas ich nie zna. Czasami mamy dość, gdy jesteśmy zmęczone, gdy dziecko jest w pełni zależne, później, gdy nie potrafi wyrazić jeszcze tego, co czuje, więc krzyczy, skacze, tupie nogami budując swoją odrębność.
Ja jestem na etapie, że bywam zmęczona rozwiązywaniem dziesiątek konfliktów każdego dnia, powtarzaniem po kilkanaście razy próśb o najmniejszą pierdołę, jakby nie można było po prostu wynieść tych cholernych śmierci, czy podnieść z podłogi swoich majtek. Bywam zmęczona słuchaniem, że jeden ma lepiej, drugi gorzej. Planowaniem, co ugotować, co kupić, nie zapomnieć, że jeden je taki jogurt, a drugi inny i by kupić tę samą ilość, żeby uniknąć kolejnego powodu do awantury, obrażania się i trzaskania drzwiami. Udowadniania, że kocham ich tak samo mocno, choć oczywiście, że inaczej.
Zbawieniem dla mojego umęczonego macierzyństwa są wakacje, a konkretnie czas, o którym myślę z nieukrywaną radością, pod tytułem: obóz. Po miesiącu ich wolnego czasu, a mojego dawanego im w jak największej ilości, odliczałam czas, kiedy wsiądą do autokaru i odjadą. Co prawda bywamy rodzicami okrutnymi, bo nie po raz pierwszy wysyłamy ich na obóz z obcymi ludźmi i dziećmi, co więcej, dziećmi, które się znają. Ale co tam, oni świetnie odnajdują się w zupełnie nowych dla nich sytuacjach. Nie przewidziałam jednego… że to odnajdywanie się trochę może tym razem potrwać.
I kiedy odjechali lekko jak zawsze przestraszeni, gdzie młodszy puścił moją rękę już przed zakrętem, żeby nikt nie widział, a starszy ukradkiem otarł łzy machając przez okno, ja twardo myślałam: „Niech jadą, będzie dobrze, dla nich to świetna lekcja”, bo w głowie dźwięczała mi tylko cisza domu, wizja braku potrzeby gotowania, odciągania mojej uwagi od pracy, którą oczywiście od miesiąca odkładałam na te właśnie dziesięć dni, gdy ich nie będzie, więc piętrzące się notatki, książki, maile wzywały, a ja nie mogłam się doczekać, żeby w pełnym skupieniu się temu poświęcić.
„Mamo, zabierz mnie stąd” – pierwszy telefon w pierwszy wieczór. Żesz ku*wa zapomniałam, że choć mój starszy syn wyszedł z etapu rozwoju, gdy życie jest do dupy, on jest beznadziejny i wszystko sprzysięga się przeciw niemu, to w ten etap wszedł jego dwa lata młodszy brat. Jakby dzieci nie mogły mieć od razy cudownych 11 lat – 11-latki to fantastyczne dzieciaki! Dobra, pierwszy wieczór, jutro będzie lepiej. Nie było. Jedzenie do niczego, koledzy „no jakby ci to powiedzieć, nie że nie są fajni, ale nie są otwarci na nowych ludzi” – skąd on w głowie znajduje takie argumenty!!!! Jest plus – fajny trener, ale… „no wiem, że muszę skupiać się na dobrych stronach, ale to nic mi nie pomaga, chcę wracać” – wychowałam świadomego tego, co chce potwora!!! Uciekłabym. Z mojej wizji kompletnego chilloutu nie zostało kompletnie nic, bo już zasnąć nie mogłam, bo od rana myślałam, czy daje radę (choć jego starszy brat zapewniał, że w ciągu dnia młodszy się w ogóle nie łamie), czy może za szybko wysłaliśmy go na obóz z naprawdę rygorystycznym sportowym podejściem. Dzięki za starsze rodzeństwo, które brzmiało zgoła inaczej odpowiadając lakonicznie co prawda, że jest dobrze, okej, w porządku, tylko tęskni za nami. Nożesz, ja też tęsknię. I jak tu wysłać dzieci na obóz, żeby rozkoszować się ich brakiem, kiedy siedzą ci we łbie 24 godziny na dobę i choć fizycznie ich nie ma, to masz wrażenie, że są stale i jeszcze bardziej natrętnie obecne w twoim życiu, które przez 10 dni miało być życiem bez dzieci!
„Mamo, dzisiaj byliśmy nad jeziorem, z kolegami budowaliśmy zamki, taka dobra kolacja była, że dwie dokładki zjadłem”, a na moje pytanie, czemu dzwonicie tak późno, usłyszałam: „Ach wiesz, siedzieliśmy u kolegów w pokoju i oglądaliśmy Tolka Banana – znasz?”. Ja pie*dole… Najpierw zafundowali mi trzy dni takiego poziomu stresu i nie ukrywam – płaczu w poduszkę z rozdartego matczynego serca, a teraz dzwonić zapominają! Bo koledzy! Bo już jest dobrze, choć trener mówi, że mają „napierdzielać” z całych sił, ale już im to nie przeszkadza, wręcz odnajdują w tym frajdę. Przysięgam, wpędzą mnie kiedyś do grobu! Oszaleję! „I zobacz w sumie pięć dni i jesteśmy z powrotem”, bo już dnia wyjazdu nie liczą. Jakie pięć dni?!? Miało być cudownych 10, zostawili mi połowę… Eh. Może chociaż z planowanymi seksami o każdej porze i wszędzie, gdy dzieci nie ma, zdążę…