Jak możecie przeczytać w notce biograficznej, jestem zwolenniczką wiosny i lata. Jakże chętnie przytulałabym się do niedźwiedzia koło listopada i korzystała z jego gawry do marca, co roku w ciszy i spokoju przesypiając ten paskudnie mroczny, zimny i zainfekowany czas…
Żaden jednakowoż niedźwiedź nie udziela mi schronienia, pacholęta jakoś spadków energii nie odnotowują ani u siebie, ani u zziębniętej matki (nie chcą odnotować oczywistości, to pewne) i trzeba żyć, odśnieżać, rozgrzewać i osuszać.
Jak bardzo zmienia się życie z dziećmi odnotowałam któregoś śnieżnego, styczniowego poranka. Zadzwonili bowiem znajomi z propozycją kuligu i piętnaście minut później opatuleni, wyposażeni w koce i herbatę w termosie wsiadaliśmy do auta, by udać się do puszczy, gdzie czekały konie. Razem ze spalinami zimnego diesla, ulatywały moje plany spędzenia tego dnia pod kocem, z książką i kubkiem herbaty u wezgłowia. W piżamie. I jestem przekonana, że tak wyglądałby mój dzień w innym, bezdzietnym życiu. Mając jednak ten przychówek, zgodziliśmy się na wtłoczenie w ich głowy wspomnień beztroski na śniegu, sanny (której konie mogą nam nie wybaczyć, płozy żałośnie zgrzytały o piach, śniegu było bowiem zbyt mało, dlatego dorośli całą trasę pokonali bieżąc w radosnych podskokach za woźnicą i matkami z niemowlętami), bitwy na śnieżki („nie dotykaj żółtego śniegu, na Boga!!!”), nawet kosztem wysunięcia się z własnej strefy komfortu.
Kolejnym dowodem na zmianę trybu życia dzięki dzieciom były narciarskie ferie (Malina wymiata na snowboardzie, Arbuz świetnie radzi sobie na deskach, mąż to istny wirtuoz sportów zimowych), które ja zwykle spędzałam w domowym zaciszu ciocinej kuchni, względnie w rozgardiaszu przystokowych knajp, sącząc grzańca. W tym roku uległam namowom przyjaciół i wpięłam narty, modląc się przy każdym zjeździe i wjeździe (wyciągi też są poza strefą komfortu, szczególnie gdy przystają w środku podjazdu, a czubki drzew majaczą gdzieś w dole), walcząc o życie i ciesząc jak dziecko z każdego postępu. Podziw w oczach córki był autentyczny i dodawał mi sił przy każdym zjeździe, którego na pewno nie byłoby w innym, bezdzietnym życiu.
Inny przykład działań dzietnych to fleczki zdarte i ścieżka wydeptana do pediatry, w celu wyeliminowania licznych infekcji wirusowych i bakteryjnych w organizmach nieletnich. Myślę, że na jednym z krzeseł w poczekalni powinnam mieć wygrawerowane własne nazwisko, z przyzwoitości, i tak pół jesieniozimy tam wysiaduję.
W tym całym zamieszaniu okołodziecięcopielęgnacyjnym staram się nie zapomnieć o sobie, w tym roku przeczytałam już dwanaście książek, zapisałam się na kurs asertywności, kupiłam maszynę i uszyłam dzieciom czapki i kominy i rozważam naukę szydełkowania bobbingowego, ale żonglowanie czasem nie idzie w parze ze skutecznością i złapanie w efekcie wszystkich piłeczek wymyka się spod kontroli. A stąd droga do frustracji jest krótka niczym dzień grudniowy.
Szczęśliwie jednak dobrnęłam do marca, przeżyłam w miłych okolicznościach osiemnaste (na oko, jedno oko) urodziny, zamierzam zabrać się za wiosenne odkurzanie i wietrzenie i z nową energią cieszyć się wiosną. Tak mi dopomóż.