Nie raz słyszałam narzekania na roszczeniowych rodziców. Takich, którzy ciężar wychowania zrzucili na szkołę. Takich, którzy wrzucają do szkolnych i przedszkolnych sal chore, ledwo trzymające się na nogach dzieci, którym tuż przed wejściem podano środki przeciwgorączkowe. Takich, którzy uważają, że szkoła źle działa i awanturują się o wszystko starając się przerobić placówkę na własną modłę. I wreszcie takich, do których nie docierają żadne krytyczne uwagi dotyczące własnego dziecka, bo przekonani są o geniuszu latorośli i o tym, że ich metody wychowawcze są najdoskonalsze na świecie. Co rzecz jasna skutkuje tym, że i ich dziecko jest niemal bez wad.
Słuchałam tych opowieści kiwając głową ze zrozumieniem i współczuciem. Jak wiele muszą znieść nauczyciele, a ich praca to nie tylko użeranie się z małolatami, niepotrzebnymi procedurami i biurokracją, ale także z rodzicami.
Kiedy jednak moje dzieci trafiły do szkół i przedszkoli, przekonałam się co do jednego: rodzice może są upierdliwi i włażą nauczycielom na głowę, ale robią to dlatego, że WY im na to pozwalacie.
Przykład z mojego podwórka: pani K. boi się, że córka nie jest w przedszkolu bezpieczna i szczęśliwa. Dlatego też od września wisi nad nią praktycznie cały czas, wpada niezapowiadana, kilka razy w tygodniu robi też awantury nauczycielce o to, że ktoś skrzywdził jej dziecko. Na czym polega krzywda? Na przykład G. powiedziała jej, że ma brzydką sukienkę. Albo A. odchodząc od umywalki w poszukiwani ręcznika niechcący się o nią otarł. Dla pani K. jest to już naruszenie nietykalności cielesnej. I najlepiej, żeby A. za agresję trafił do szkoły specjalnej.
Pani K. wchodzi więc w środku zajęć do sali, zasiada przy biurku nauczycielki, zdejmuje kurtkę i żąda rozmowy mnożąc pretensje. Pani porzuca grupę, która widząc brak uwagi nauczycielki, natychmiast zaczyna stawać na głowę. A nauczycielka przybierając pozę galicyjskiego chłopa memlącego czapkę ze spuszczoną głową i rozedrganą żuchwą słucha o swojej niekompetencji.
Korzystając z okazji swego częstego pobytu pani strofuje cudze dzieci i guzik ją obchodzi, że nie wolno jej tego robić. Od pięciu miesięcy nikt tej pani nie wywalił z sali, nie powiedział, że teraz są zajęcia opłacane z budżetu i do godz. 13 ma obowiązek prowadzenia zajęć i zajmowania się dziećmi, a nie puszczania samopas grupy. Bo przyszedł rodzic, a on ma prawo rozmowy o dziecku. Zwłaszcza wtedy, gdy w jego przekonaniu, dzieje się mu krzywda i panie Boże ratuj przed traumą.
Dlaczego nauczycielka nie reaguje? Być może dlatego, że jest mało asertywna. Ale może też dlatego, że na zdecydowaną reakcję nie pozwala jej dyrekcja.
Dyrekcja uważa, że rozmawiać z rodzicami trzeba. Skądinąd ma rację, ale żeby tak bez przerwy? Po złożeniu skargi przez panią K. rodzice innych dzieci wzywani są do przedszkola taśmowo. Tłumaczy się mama G., że jej córka ma inny gust. Tłumaczy się ojciec M., dlaczego syn powiedział o córce K., że jest głupia, tłumaczy się matka A., że jej syn jest tylko żywym dzieckiem i zapewnia, że na pewno A. nie włoży dziewczynce do oka długopisu w gimnazjum (pani K. zaznaczyła to w skardze).
W styczniu byłam już w sprawie sprzeczek pięciolatków wzywana do przedszkola trzykrotnie. Za każdym razem, bo pani K. się skarży. Co prawda bezpodstawnie, co potwierdzają nauczyciele, ale dyrekcja czuje się w obowiązku wezwać rodzica.
I po trzeciej wizycie, kiedy usłyszałam, że moje dziecko jest absolutnie normalne, z pewnością nie jest agresywne, ale mama K. wolałaby, byśmy zmienili przedszkole i może bym swoje dziecko przeniosła do prywatnej placówki, szlag mnie trafił. Bo do jasnej cholery, kto w tej placówce rządzi: rodzice czy dyrekcja? Dlaczego nauczyciele mówią, że wszystko jest ok, a rodzice systematycznie muszą zrywać się z pracy, by tłumaczyć się, dlaczego dziecku nie podobała się czyjaś sukienka?
Kochani nauczyciele, dlaczego pozwalacie sobie wejść na głowę? Dlaczego byle mamusia posyłająca dziecko do państwowego przedszkola, żłobka czy szkoły może wam napluć w twarz, a wy nie reagujecie i udajecie tylko, że deszcz pada. Dlaczego zamiast skupić na na grupie, słuchacie często wyimaginowanych zarzutów jakiejś sfrustrowanej baby, zamiast wykonywać swoje obowiązki. Dlaczego stać was tylko na powiedzenie „przepraszam” i „dopilnuję”, a nie odpowiecie stanowczo, że dzieci są bezpieczne, a wy kompetentni i panujecie nad grupą? Dlaczego nie wierzycie w siebie?
Dlaczego nie możecie zażądać, by rodzice zabrali do domu gorączkujące dziecko, które za chwilę zarazi pół grupy? Dlaczego zaświadczenie od lekarza, że dziecko jest zdrowe, jest zwykłą fikcją?
Boicie się, że stracicie pracę? A dlaczego, skoro wykonujecie swoje obowiązki rzetelnie? Skoro jesteście profesjonalistami? Za nauczycielką mojego dziecka nie raz stanęłam murem, bo rzeczywiście jest świetna. Ale jako jedyna z tego przedszkola nie dostała specjalnej nagrody z okazji Dnia Nauczyciela.
Dlaczego, drodzy nauczyciele, nie boicie się tego, że poświęcając czas rodzicom a nie dziecku ryzykujecie, że rzeczywiście coś się stanie? Dlaczego nie jesteście fair wobec tych rodziców, którzy się nie awanturują i nie zawracają wam głowy trzy razy w tygodniu?
Przecież to wasza grupa i wy najlepiej wiecie, co się w niej dzieje. To dlaczego dajecie wmówić dyrekcji, że jest źle, skoro jest dobrze. I dlaczego przedszkole zrzuca odpowiedzialność za to, co się w nim dzieje na rodziców? Niech oni się tłumaczą, bo dyrekcja przedszkola systematycznie organizuje konfrontacje pani K. z rodzicami „niegrzecznych” jej zdaniem dzieci.
Czy naprawdę nie możecie powiedzieć: Odpieprz się od nas głupia babo i się lecz…
No, może w trochę grzeczniejszej formie…