Matka musi cały czas, jak wiecie, kombinować. Jak sobie dobrze wykombinuje, wyjdzie na swoje. Chatę posprząta, obiad zrobi, nawet w tak zwanym międzyczasie skoczy do pracy, a po drodze zdąży jeszcze zrobić paznokcie. (Swoją drogą, neologizm „wyskoczyć do pracy w wolnym czasie” zagościł w moim życiu na dobre po urodzeniu drugiego dziecka, ciekawe.) Pod warunkiem, że sobie dobrze wykombinuje. Nawet i książkę po drodze napisze. Ale po kolei.
Niektórzy pytają mnie, jak ja to robię, że pracując, gotuję dzieciom obiady na przykład. Otóż są pewne pory, kiedy dzieci śpią chociażby, i wtedy właśnie to czynię. Nawet wekuję – opłaca się. Ale czasem jestem zmuszona ugotować w ciągu dnia, bo noc była za krótka i wtedy właśnie muszę kombinować. Bo Z. i S. dziś mają nie po drodze i żadne WSPÓLNE COKOLWIEK nie ma racji bytu. Wtedy przychodzi ten moment, kiedy trzeba uruchomić wyobraźnię i wykombinować SUPER-EKSTRA-CZADOWĄ zabawę w gotowanie, siekanie, tłuczenie (o tak, tłuczenie to jest super, można na przykład zostać perkusistą naleśnikowym), miksowanie, obieranie, mieszanie i tak dalej.
Pomijam akcję „sprzątanie” po takim wspólnym pichceniu, akcja trwa trochę, ale jednak zabawa była tego warta. Tym bardziej, że moje ambitne dzieci potem chcą SAME zrobić – na przykład – ciasto. Chwila wahania, ale kto nie ryzykuje, ten nie je szarlotki, więc daję szansę, i co?
I potem znajomi zazdrosnym tonem i z niedowierzaniem oczywiście pytają: „Ale jak to, Z. Sama zrobiła ciasto?”. Jakby była niedorozwinięta. No zrobiła, chciała, to zrobiła, czytać umie ze zrozumieniem, a cierpliwość ćwiczona była z mamą przy różnych kuchennych ewolucjach. I obserwując zazdrosny tik w oku, celowo nie wspominam, że sprzątanie „tymi rękami” trwało nieco dłużej, niż robienie ciasta, gdyż Z. była „bardzo zmęczona”, „bo rączki bolały” itp. Na ten temat milczę na wszelki wypadek. No cóż, każdy sukces ma swoją cenę.
Tak więc, kiedy powstał pomysł z ust dobrych ludzi (Małgosiu, Magdo, dziękuję) pt.: „Napisz książkę dla dzieci, bo Ty fajnie piszesz”, cokolwiek mile połechtana, ale też mocno zdziwiona nad białą, długo białą i jeszcze dłużej białą kartką papieru, postanowiłam jednak podjąć wyzwanie. Ale od czego ma się dzieci? Skoro ja mam białą kartkę, a Z. dziesięć lat i głowę pełną pomysłów, jakże z tego nie skorzystać? Na pytanie: „O czym kochanie chciałabyś przeczytać książkę, gdybym to ja ją napisała?”.
Usłyszałam: „O potworach”. Aha. „A gdzie one mieszkają, te potwory?” „No, pod łóżkiem przecież”. No tak, pod łóżkiem przecież, głupio pytam. Tak mniej więcej powstała Podłóżkolandia i mieszkające w niej Potworaki, z Mukim na czele. „A czym jeździ Jadzia, jak podróżuje po Podłóżkolandii?”. „No, Białym Kłem przecież. I, kiedy Jadzia podróżuje Białym Kłem, to przecież zawsze pije tam kisiel Mega Pulpa”. Tak, Mega Pulpa. Przecież. Wyruszyłyśmy więc razem w tę podróż. To była długa, dwumiesięczna podróż po Podłóżkolandii, pełnej przygód i zadań specjalnych.
Niesamowicie nas to zbliżyło (nie, żebyśmy przedtem były dalekoJ), ale wiele się o mojej córce dowiedziałam. Że bardzo jest empatyczna, ponieważ pisałam o lękach i o rzeczach czasem smutnych, żeby dzieciom pokazać, że nie zawsze w życiu jest kolorowo. I widziałam, jak bardzo Z. to przeżywa. To, jak spróbowałaby rozwiązać pewne konflikty, tak na serio, jak spróbowałaby kogoś z kimś pogodzić, a przy tym wymyślałyśmy coraz to nowsze postaci, i strasznie nas to zakręciło, wciągnęło, bawiło. Oczywiście właściwy kształt nadawałam książce po nocach, wtedy, kiedy wreszcie było pusto i cicho.
Ale dziś, kiedy ta książka jest już w księgarniach, kiedy można ją wziąć do ręki, powąchać (!), wspominam to nasze wspólne pisanie z łezką w oku, niby nie było to tak dawno, ale był to niesamowicie gęsty, intensywny i radosny czas. Bo z niczego, tylko z naszych z głów i białej kartki powstała tak piękna książka. Piękna, bo Nika Jaworowska – Duchlińska uczyniła do niej nieprawdopodobne ilustracje, mapę, a Z. dodała do niej swoje wizje i rysunki.
Oczywiście przyszedł czas trudnych pytań. Kiedy mój syn, pięcioletni S. wziął do ręki „Potworaki Usypiaki” i przeczytał dedykację: „Stasiowi, który wciąż poznaje swoje emocje”, zadziwiony wyjął wszystkie książki z kartonu od wydawnictwa Jaguar, i sprawdził, czy na pewno w każdej z nich taka dedykacja się znajduje. Była. Z tym, że teraz S. czeka, że napiszę następną książkę z jego udziałem, bo Z. zrobiła już rysunki do mojej pierwszej, więc logiczne jest według niego, że teraz jego kolej…. Chyba nie mam wyjścia…
My siebie czasem nazywamy „Wariaty”, kiedy robimy coś wspólnie, nie śpieszymy się, wygłupiamy, ja jestem wtedy „Matka Wariatka” i jest fajnie.
Moim skromnym zdaniem, warto znaleźć czasem wspólny poziom. W gotowaniu, zaproszeniu do zadań specjalnych, które musimy wykonać, do wszelkich działań zawodowych, tudzież domowych, warto zaprosić bachory, jak to te nasze pieszczotliwie nazywamy. Ze wszystkiego, co TRZEBA wykonać, zrobić zabawę z korzyścią dla nas wszystkich. Ja mam z tego wspólną, napisaną z Córą książkę, co jeszcze życie przyniesie? Kto wie?