Rowerem do pracy. To już wiecie. Póki co się nie poddaję.
Choć 4 stopnie na plusie mi w twarz o siódmej rano.
Ale nie o tym.
Na początku trasy wpadam po ciepłe bułeczki. Do piekarni. Niczym francuska Amelia. Ale ja Asia. I piekarnia daleka od francuskiej. Bo popeerelowska.
I w niej się dziś zatrzymamy.
Parkuję rower przed piekarnią. Już nozdrza tańczą, jak u disneyowskiego Pluto. Pachnie obłędnie, po francusku. Zabezpieczam rower łańcuchem – bo Polska. Francja-elegancja: sztuczne zakurzone kwiatki w witrynie. Oprócz zapachu – nic nie wskazuje na pyszności. Zimne, metalowe, odrapane drzwi – należy pchnąć mocniej w celu ich otwarcia: Skrzypnięcie. Skrzypnięcie 2: to Pani ekspedientka (zdaje się Założycielka owej piekarenki – wiekowa) pyta: Słuuucham??
A ty potrzebujesz dłuższej chwili na zastanowienie. Bo jedno oko łapie ukradkiem zastygły tutaj czas. Czerstwe pieczywo, jako dekoracja (tylko raz mi się zdarzyło takie faux pas, że chciałam je kupić). Gustowne, kwieciste serwetki uwypuklają jego walory smakowe: żadne, bo przecież zęby byś sobie połamał. Ominąwszy te rekwizyty docierasz w końcu do lady. Ona z pewnością pamięta czasy Peerelu. Odrapana przez wszystkich przewijających się tu przez lata klientów.
I kropka nad i: przebarwiona czasem i potem gąbeczka przyklejona na stałe – Pani Ekspedientka przecież musi wytrzeć palce po każdym użyciu banknotów. Szczęście, że bardziej z francuska podaje pieczywo – przez foliową rękawiczkę. Jestem przy ladzie, ale nadal nie mogę się skupić na asortymencie. Wzrok mój, teraz już niemal bezczelnie, jest wlepiony w osobę Ekspedientki.
Oto Sześćdziesięciolatka z rekwizytami nowoczesności: Nienaganne tipsy na mocno pomarszczonych dłoniach. Dwukolorowa kompozycja lakieru do paznokci – ostatni krzyk mody. Blond pukle przymocowane złotymi spinkami – nieco chaotycznie. Za każdym razem zastanawiam się czy to peruka. Cały make up jakby przeklejony od dwudziestolatki.
Na mocno zaorana zmarszczkami skórę. A na nosie fikuśne, ornamentem zdobione, okulary.
Zestawienie całości, neonowych kolorów na skórze i paznokciach, jest karykaturalne. Niczym gipsowa kukła pomalowana przez gimnazjalistów. Skorupa. I taka ksywa już do niej przylgnęła. ( Mówimy rodzinnie: Idę do Skorupy po bułki ). Pobyt w piekarni jest jak wehikuł czasu. Albo wybitna scenografia jednego z polskich kultowych filmów. Sentymentalne doznania potęguję muzyka płynąca z trzeszczącego radioodbiornika: „..Karuzela, karuzela, świątek, piątek i niedziela…”. Z głębokiego zamyślenia wyrywa mnie ponowne, dobitniej powiedziane:
„Tak, słucham??!”. I wybieram cośtam pysznego na śniadanie. I to jest ostatnia chwila na krótką eksplorację piekarenki. Wzrok dopada na w połowie puste regały. I dostrzegam tą w połowie pełną: zapełnioną krzyżówkami Pani Ekspedientki, nadgryzioną kanapką, szklanką w wiklinowej owijce – z pieczątką ust Pani Ekspedientki na rancie. I dostrzegłabym dużo więcej Skarbów, ale Pani wręcza mi już rachunek i tytkę z pieczywem. Francja – nowoczesność. „Niech Pani siatkę niesie otwartą, bo chleb świeżutki i się sparuje!” – Polska.
I powiedzcie mi, kto z Was, na tych nowoczesnych, pozamykanych, monitorowanych osiedlach ma takie cudo?
Zapraszam Was do Skorupy.
Smacznego.