Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak często nie dotrzymujemy obietnic danych dzieciom. One patrzą i uczą się, że słowa można rzucać na prawo i lewo i nie trzeba się przejmować, że nie mają one nic wspólnego z rzeczywistością.
Dla mnie symbolem dotrzymywania obietnic będzie tegoroczne, świąteczne lepienie bałwana. Nie sądziłam, że moje dziecko ma taką pamięć, kiedy mówiłam mu jakiś czas temu, że będą święta, że będzie choinka i Mikołaj z prezentami, że ulepimy w święta bałwana. Kiedy w piątek powiedziałam: „jutro jest święto, nie pójdziesz do żłobka i będziemy wszyscy razem siedzieć przy stole”, Marek odpowiedział: „i ulepimy bałwana”. Bo przecież choinka stoi, Mikołaj w żłobku był i przyniósł prezenty. Brakuje bałwana…
Wszystko byłoby super, gdyby był śnieg. Ubralibyśmy śniegowce, kurtki, rękawiczki i czapki i zapewne w świetnych nastrojach konstruowalibyśmy białego okrągłego przyjaciela na podwórku. Niestety w zachodniej Polsce śnieg nie spadł, a ja nie powiedziałam: „ulepimy bałwana, jak spadnie śnieg”, ale „jak będą święta, ulepimy bałwana”. Moje dziecko wie, jak wygląda bałwan, ale ma dopiero dwa lata, więc nie pamięta, co to jest śnieg i nie wie, że to ze śniegu robi się bałwana. Miałam więc pole do popisu. Wyguglałam sobie szybko, że bałwana można zrobić z białych plastikowych kubków. Nasza rozmowa odbyła się w piątkowy wieczór, więc pozostało mi złożenie ofiary z dziewicy i modły o otwarty jakikolwiek sklep, w którym w wigilijny poranek kupię plastikowe kubki w ilości około 400-500 sztuk.
Na szczęście pamiętałam o tym zakupie, wracając z cmentarza, a i sklep był jeszcze otwarty. Wróciłam więc do domu z czterema paczkami plastikowych chińskich kubeczków i pudełkiem zszywek, mówiąc tryumfalnie: „ulepimy bałwana”. Konstrukcja okazała się na tyle stabilna, że można nawet turlać te kule po podłodze, co sprawiło mojemu synowi ogromną frajdę.
Nie żałuję czasu poświęconego na zszywanie kubków w „śnieżne” kule, ale te kilka godzin nauczyło mnie, że trzeba mądrze formułować obietnice i że warto ich dotrzymywać. Cieszę się najbardziej z tego, że nie powiedziałam: „jak będą święta, to będziemy jeździć na sankach”, bo nie wiem, kto przymocowałby nam kółka do sanek…
Staram się. Nie, nieprawda, nie staram się, po prostu nie okłamuję mojego dziecka. Nie mówię, że za chwilę wrócę, jeśli wiem, że nie będzie mnie kilka godzin, ale tłumaczę, dokąd wychodzę i dlaczego. Oczywiście mówię tyle, ile potrzebuje wiedzieć dwulatek, czyli prawdę, ale nie skupiam się na szczegółach. Zdarza się, że słyszę płacz, gdy już zamknę za sobą drzwi mieszkania. Zdarza się, że płacz zaczyna się już w momencie rozmowy, ale nigdy nie wpadłam na pomysł, żeby skłamać. Nawet lubię to, jak mój syn okazuje emocje, bo wiem, że nie jest mu obojętne, czy matka jest w domu, czy nie. Zdarzało mi się też wracać spod domu do sklepu, bo obiecałam, że jak wrócę, to przyniosę bułkę, a że pamięć krótka, to muszę robić dodatkowe kilometry po mieście.
Nie będę przytaczać dosłownych przykładów, bo pół rodziny i część „dzieciatych” znajomych się na mnie obrazi, ale dostaję konwulsji, gdy słyszę, jak rodzice kombinują, żeby wywinąć się ze złożonej obietnicy. Często wspólne imprezowanie sprawia, że to, co miało się wydarzyć wieczorem, nie wydarza się, ponieważ rodzicom nie chce się wstać od stołu. Obietnice nie są też dotrzymywane, bo dziecko coś przeskrobało, choć nie było klauzuli wykonalności związanej z zachowaniem dziecka.
Wiem, że jesteśmy postrzegani jako terroryści, bo uparcie stoimy przy tym, na co się z synem umówiliśmy. Dwie bajki „Masza i niedźwiedź” przed snem, a nie wtedy, kiedy dziecko chce i nie dziesięć, choćby zanosiło się płaczem, czekolada po przedpołudniowej drzemce, a nie przed. Jak obiecuję, że poczytamy książkę po obiedzie, to idę poczytać książkę z synem. Jak mówię, że zjemy cukierka po powrocie ze żłobka, to daję cukierka. Mój syn pamięta, kiedy obiecujemy mu, że kuzynostwo przyjedzie do niego w odwiedziny, kiedy wstanie po przedpołudniowej drzemce. I zaraz po przebudzeniu pada pytanie, dlaczego Mikołaja i Maksa nie ma, skoro mieli być. Marek pamięta, że tata obiecał po powrocie ze żłobka ściągnąć gitarę i się upomina. I my już się nie wykręcamy, bo wiemy, że to byłoby nie w porządku. Jeśli nie chcemy czegoś zrobić, lub nie możemy spełnić prośby, to nie obiecujemy, że jutro, później, zaraz, ale tłumaczymy, że nie ma czegoś i nie będzie w tej chwili, co nie zamyka furtki na przyszłość, ale też nie daje dziecku sygnału, że będzie na pewno.
Chcemy, żeby nasi synowie wiedzieli, że nie wolno rzucać słów na wiatr i wiemy, że tego mogą się nauczyć tylko od nas. Pewnie nie raz, nie dwa i nie pięć zdarzy nam się wpadka, ale umiemy przepraszać, tłumaczyć i będziemy naszych synów przepraszać.
Cieszę się, że nasze małe zło umie okazywać emocje, że uczy się negocjować i walczyć o swoje. Nie zabraniam mu płakać i złościć się. Ma do tego pełne prawo. Ja też okazuję rozczarowanie, kiedy coś idzie nie po mojej myśli, jednak umiem w życiu nie tylko wygrywać, ale też przegrywać, co nie zmienia faktu, że ten gorzki smak porażki staram się odczuwać jak najrzadziej.