Go to content

Całe życie w cieniu mojej matki… Żeby zawalczyć o siebie, musiałam to przeciąć

Fot. iStock / Todor Tsvetkov

Nie nazywam jej mamą. Nie przeszłoby mi przez głowę nawet słowo „matka”, które zawsze wydawało mi się takie smutne i pozbawione czułości. Nie potrafię powiedzieć, co w tej chwili do niej czuję. Myślę, że żadna inna osoba nie byłaby w stanie skrzywdzić mnie mocniej. Zabrała mi wszystko: godność, wiarę we własne siły i to, na czym mi zależało: mężczyznę, którego kochałam i i tak mizerną, miłość do siebie samej budowaną latami.

Bo Karolcia to taka jest…

Z dzieciństwem kojarzy mi się jedno: zapach jej perfum i kształt jej ust, kiedy wykrzywiała je niezadowolona, że znowu nie spełniłam jej oczekiwań. I może jeszcze to spojrzenie, bez emocji, bez zainteresowania. Dystans. Niezręczność sytuacji, kiedy zostawałyśmy same wieczorami.

Lubiłam chodzić do przedszkola. Wbiegałam tam z uśmiechem, z nadzieją w sercu, że za chwilę zobaczę panią Jolę, moją wychowawczynię. Ona brała mnie na ręce, przytulała mocno. Przy niej czułam się dobrze, bezpiecznie. Przy niej czułam się ważna. Ona wiedziała. Może jakąś mądrością, doświadczeniem wyczuwała, że miłość i ciepło są mi bardzo potrzebne. I że nie mam tego w domu.

Tata odszedł od nas, kiedy miałam trzy lata, nie pamiętam jak wyglądał. Mama wyrzuciła wszystkiego jego zdjęcia i nie pozwalała na nasze spotkania. Potem wyjechał i nie widziałam go kilkanaście lat. Byłam zatem pamiątką po nieudanym związku, czymś, co bardziej w życiu przeszkadza, niż jest źródłem szczęścia, radości i spełnienia. I dobrze to czułam.

Tak, była bardzo piękna. Pewnie wszystkie małe dziewczynki uważają swoje mamy za najpiękniejsze na świecie. Ale ona przyciągała spojrzenia i dobrze o tym wiedziała. Pewna siebie, kobieta sukcesu. Zdobywająca wszystko, o czym tylko zamarzyła. I wydarzyłam jej się ja. Przeszkoda. Odkąd pamiętam, czułam się przy niej brzydka, głupia, nieciekawa, niewystarczająca. Jej miłość sprowadzała się do poklepania po plecach, kiedy przeżywałam dziewczęce rozterki. Jej czułość do niecierpliwego: „No, nie płacz już”, kiedy spadając z trzepaka rozbiłam kolano.

Ależ nie, dbała o mnie! To znaczy, miałam piękne, drogie ubrania, wakacje nad morzem, albo za granicą i korepetycje z angielskiego i matematyki.

Gdyby tylko czas na to pozwalał, miałabym więcej korepetycji. Dla mojej mamy zawsze mogłabym umieć więcej, nigdy nie zaliczyłam klasówki na 100%. Zawsze mogłam coś zrobić lepiej. Nie miałam już pomysłów, co powinnam zrobić lepiej, żeby wygrać najważniejszą nagrodę: jej szczere zainteresowanie.

A najbardziej było mi wstyd, kiedy coś mi się w szkole nie udało, i nauczycielki prosiły o chwilę rozmowy z moją mamą. – „A, bo Karolcia to taka jest…” – mówiła przepraszającym tonem, jakby miała powiedzieć: Proszę mnie zrozumieć, tak mi ciężko, nie mam już siły do tego dziecka. Bardzo się za nią wstydzę”.

Potem zabierała mnie do domu. Szłyśmy milcząc całą drogę. W domu w tej głuchej ciszy milczeniu odgrzewała mi obiad. I mówiła: Idź zrób lekcje, potem sprawdzę. Do wieczora miała spokój, nie byłam absorbującym dzieckiem.

Jestem dla niego lepsza

W liceum wszystkie koleżanki uwielbiały moja mamę. Za jej modne ciuchy, luz, kiedy uroczym gestem dawała do zrozumienia mojemu wychowawcy, że nie ma za dużo czasu. Za burzę kasztanowych loków, piegi na zgrabnym nosie i zielone oczy.   – Nie rozumiem o co ci chodzi – mówiła moja przyjaciółka – Jest naprawdę świetna. Dla nich była świetna. Dla mnie była obca, perfekcyjna, doskonała, niedościgniona. To dla niej przychodziły do naszego domu, na „babskie wieczory”. To ona była gwiazdą.

Umiała to. Umiała udawać, że jesteśmy kochającą się rodziną, że jestem dla niej ważna. Kochała pozory. I kochała być „świetną matką” w oczach innych ludzi. Ale nie w moich.

Krzysztofa poznałam na studiach. Był trzy lata starszy, wysoki i bardzo przystojny. Inni niż wszyscy. Pokochał mnie, taką niezdarną, nieudaną, niekompletną. Nie – piękną. Byłam szczęśliwa. Kupiłam sobie szminkę, tusz do rzęs i nowe sukienki. Z niecierpliwością wydzierałam sobie każdy jego czuły gest, każde zdrobnienie jakim do mnie mówił, każde zapewnienie o jego uczuciu. Nawet moja mama zauważyła, że zaczynam się zmieniać.

Pewnego wieczora zaproponowała, żebym go zaprosiła do domu. Pomyślałam, że to może jakaś szansa, żebyśmy znalazły porozumienie? Nie wiem jak mogłam nie zauważyć błysku w jego oku kiedy na nią patrzył. I decyzji, która malowała się na jej twarzy, kiedy podawała mu rękę na przywitanie. I jeszcze tego, że to był ICH wieczór, nie nasz. Zupełnie jak na piżama party w liceum.

O tym, że są razem dowiedziałam się od niego. – Zakochałem się w twojej mamie – powiedział po prostu, pewnego dnia. Najpierw myślałam, że żartuje. Potem zrozumiałam, że nie.

Okazało się, że już wtedy spotykali się od miesiąca. Ja, mieszkając pod jednym dachem z moją mamą, nie zorientowałam się, że chodzi na randki z moim chłopakiem.

To był ten moment. Zabrałam jedną, małą walizkę i wyprowadziłam się do koleżanki. Mamie i Krzysztofowi wysłałam SMS- a. Coś o złamanym życiu, samobójstwie. Na to ostanie się nie zdecydowałam. Postanowiłam o siebie zawalczyć. Ale żeby do tego doszło, musiałam się najpierw od niej uwolnić.  „Jestem dla niego lepsza” – napisała mi mama. Pomyślałam, że nie, że to nie tak. Że to oni nie są wystarczająco dobrzy dla mnie.

Dziś dzieli nas prawie 300 kilometrów. To był mój wybór. Wyjechałam do Warszawy, zostawiając tamto życie w domu. Choć domem nazywam teraz moje wynajęte mieszkanie, a rodziną przyjaciół, których tu znalazłam. Powoli odbudowuję wszystko to, co waliło się od urodzenia.

Minęły cztery lata. O mamie wiem niewiele. Podobno nie jest już z Krzysztofem, podobno zmieniła pracę i przemeblowuje mieszkanie. W zeszłe święta dzwoniła do mnie z życzeniami.

Nie odebrałam. Nie jestem jeszcze na to gotowa.


Wysłuchała: Anna Frydrychewicz