Miałam wtedy 20 lat, może to i późno na pierwszą poważną miłość, ale własnie wtedy straciłam głowę dla niego. Miał na imię Jacek, rok młodszy. Przystojny, taki w moim typie, brunet niebieskie oczy i ten zabójczy uśmiech przy którym miękły mi kolana. Poznaliśmy się na dyskotece, bo w sumie nigdzie nie bywałam poza uczelnią. Imponował mi swoja dorosłością i odważnymi planami na przyszłość i to że uwzględniał mnie w nich jako swoja przyszłą żonę, matkę jego dzieci.
Wiem, wiem zbyt szybko takie plany poczynił ale wtedy mnie to kręciło. Spotykaliśmy się często, było naprawdę fajnie, nie pracował chodził jeszcze do szkoły, klasy maturalnej. Miał spory kawałek do mnie ale na tygodniu dorabiał sobie by móc się ze mną spotkać i zabrać mnie gdzieś. czekałam weekendu jak szalona. Nie liczyło się nic byleby tylko znowu spojrzeć w te błękitne oczy i odwzajemnić uśmiech, poczuć jego zapach i przytulić się w te męskie ramiona.
Nasza miłość przetrwała pół roku, sielanka skończyła się po wakacjach. nagle zerwał ze mną smsem. Zabolało. Najbardziej to, że tworzył takie plany ze mna, zapewniał o miłości jeszcze dwa dni wcześniej. A potem w ten sposób zerwał jakbym nie zasłużyła na inne potraktowanie. Nie odpisywał na moje wiadomości. Zignorował mnie. Potem widziałam go na mieście za jakiś czas ale przeszedł obok jakby mnie nie znał, rzucił tylko spojrzenie. Serce biło jak szalone, ale i zabolało ponownie. Dowiedziałam się, że rok później ożenił się. Szybko się pocieszył. Czas wyleczył rany, ale zmienił we mnie oczekiwania co do miłości. Sporo sie nauczyłam i wydoroślałam. Ale zapadł w pamięć może dlatego, że nic nie zostało wyjaśnione do tej pory i pewnie tak już zostanie.
Dziś jestem szczęśliwą mężatką, ale pierwszą miłość się pamięta…