Wczoraj usłyszałam – wygra Trump. I wydawało mi się to niemożliwe. Nie jestem specem od Stanów Zjednoczonych, ale wyborami trudno się nie zainteresować, zwłaszcza gdy walka toczy się między mężczyzną gardzącym kobietami a kobietą.
I choć płeć nie powinna mieć tu znaczenia, powinna być ostatnią rzeczą, która decydować będzie o tym, kto zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych, to jednak z nadzieją kobiety spoglądały w stronę Hilary Clinton. Nie dlatego, że w zestawieniu z Trumpem wydawała się bardziej stonowana i przewidywalna, ale właśnie dlatego, że była kobietą. Że jej wygrana niosłaby za sobą nadzieję dla wielu innych kobiet. Potrzebowałyśmy tej wygranej, żeby pokazać szowinistycznej części świata: „Zobaczcie, w jednym z najpotężniejszych państw na najwyższym stanowisku zasiada kobieta”.
Ale tak się nie stanie. Tak, męska część świata może roześmiać się nam dzisiaj w twarz i powiedzieć: „Ha, i co dzisiaj powiecie. Wasza Hilary, kobieta, przegrała i to przegrała z kimś, na kogo nikt nie stawiał”. I choć nie powinien to być pojedynek płci, to jednak w tle trudno było pozbyć się tego podziału. Zwłaszcza, że to kobiety w Ameryce podkreślały, jak ważna dla nich samych byłaby wygrana Clinton, jak innego słowa nabrałoby hasło o równości płci, o szacunku i równouprawnieniu. Tymczasem podczas kampanii Trumpa słyszało się o pogardzie, arogancji wobec kobiet, jakiś czas temu przestawiono nagrania, gdzie nowy prezydent USA w sposób wulgarny i seksistowski wypowiada się o kobietach. I takiego języka pewnie możemy się spodziewać. Boję się języka nienawiści, rasizmu, języka, który będzie karmił się strachem innych ludzi. Jeśli takim językiem zacznie mówić Ameryka, to wszyscy będziemy spoglądać z niepokojem za ocean…
Co można powiedzieć po tych wyborach? Pewnie to, że Ameryka dała znak, że ma dość pustych obietnic, że chce zmian, że może lepiej zaryzykować głosując na Trumpa niż na kolejne cztery lata iść w to co znane, a co niczego dobrego (ale też nic złego) obywatelom Stanów nie przyniosło. Było miło, grzecznie, bez spektakularnych ruchów, które wyrównałyby szanse, ograniczyły biedę, dały godziwe życie tym wszystkim, którzy żyją życiem spokojnym, ale biednym, bo takich ludzi w Ameryce jest bardzo dużo.
Dzisiaj tak na gorąco myślę, że właśnie dlatego Amerykanie nie wybrali Hilary Clinton – nie dlatego, że jest kobietą, ale dlatego, że nie dała im pewności, że obejmując najwyższe stanowisko w kraju, coś zmieni. To już ich polityczne nastroje. My możemy przyglądać się naszym.
I z tej perspektywy czuję, że powinniśmy my – kobiety jeszcze głośniej mówić jednym głosem. Powinniśmy piętnować nadużycia władzy wobec kobiet, które były lub są molestowane seksualne przez swoich szefów, które są mobbingowane, muszą znosić niewybredne komentarze na temat swojego wyglądu i swojej kobiecości.
Nie jesteśmy tylko opakowaniem. Nie ono świadczy o naszej wartości i dobrze, żeby każdy miał tego świadomość. I mam nadzieję, że będzie o tym pamiętał nowy prezydent USA. Kampania się skończyła. Czas wziąć się do pracy. Oby kobiety w Stanach nie musiały wychodzić na ulicę, żeby pokazać swoje oburzenie i niezgodę na działania nowej władzy. By były traktowane z szacunkiem. Tego dzisiaj i nam również życzę.