Go to content

„Wrzeszczące dzieci, disco polo i kaszel palacza. Rodzino Adamsów z domku obok – błagam, nie jesteście na tych wakacjach sami…!”

fot. Bulgac/iStock

Długo wyczekiwany wyjazd z miasta. Nad jezioro. Mały domek. Łódka wiosłowa. Dzicz. Prawie niezamieszkana dawna wioska. Niezbyt gęsta zabudowa, może z 20 domów w sumie. Śniadanka, obiadki, miłe nocne Polaków rozmowy. W dzień praca zdalna, ale spoko, bo reszta towarzystwa na kajakach do wieczora. Przez tydzień. Tak miało być. I było. Do czasu, gdy czwartego dnia o szóstej rano zza płotu dobiegł kaszel, straszny gruźliczy jakby. Szybko okazało się, że do domu za płotem sprowadziła się rodzina Adamsów. 

W ślad za wyrywającym oskrzela kaszlem poszedł dźwięk zapalniczki: pyk, papierosek odpalony. Kaszel, przerwa na wciągnięcie (?), kaszel, kaszel. Kilka minut i znowu zapalniczka. Była szósta rano i jeszcze cicho. Ok. 9 pojawił się dziecięcy głosik, może 5-latka. „Dziadek, dziadek! Otwórz orenżadę!”. A więc dziadek, wnuczek, muszą być i rodzice.

Pojawili się ok. 11. Ona, zgrabna półnaga blondyna, on – brzuchaty, zasapany. Czuję to z leżaka oddalonego od niego o 15 metrów – tylko czeka na „magic hour”, w której nie będzie już obciachowo otworzyć piwo. Psyk, dźwięk kapsla dołączył do dźwięku zapalniczki. Kaszel. Teraz już i dziadka, i tego 5-latka. Dzieciak charczał, jak stary gruźlik, przysięgam.

Głośno gadali, ale spoko, przecież nikt nie wymaga szeptania po kątach. Potem gadali jeszcze głośniej, bo sporej wielkości głośnik bluetooth grzmiał radośnie hity Radia VOX. Łup, łup, łup, kaszel, łup, kaszel, kaszel. Dziadek kopci, mały charczy, tatuś życzy sobie kolejne piwko. Żona biegnie, przy okazji donosi jedzenie. Siada z nimi i zaczyna swoją tyradę. O pracy (jest nauczycielką), o dzieciach („w głowie się nie mieści, jakie to rozwydrzone”), rodzicach („durne bubki”), dyrektorce („stara krowa”), koleżankach z pracy („idiotki”) i generalnie o systemie i ogólnej sytuacji geopolitycznej. W przerwach na oddech donosi kolejne piwa.

Zenek Martyniuk na zmianę z zespołem Pectus i DJ-em Bobo przygrywają temu uroczemu przedpołudniu.

Ok. 15 państwo postanawiają pójść nad wodę. To w prostej linii jakieś 60 metrów, ale trzeba iść dookoła, bo właściciel działki przejściowej ją ogrodził i nie wolno przechodzić. No, pardon. Komu nie wolno, temu nie wolno. Co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie – mawiała moja babcia. I faktycznie, rodzinka postanawia sforsować ogrodzenie. Zadeptują zasiane dopiero co rośliny, wykrzywiają deski ogrodzenia.

Poziom decybeli w końcu zmniejsza się na tyle, że słyszę własne myśli i muzykę w radio.

Na chwilę. Po jakiejś półgodzinie szczekanie psa zwiastuje powrót sąsiadów. Na szczęście nie całej ekipy, wraca nastoletnia córka (nie wspomniałam? Jest jeszcze jedna latorośl, ale jakby nieobecna) z kaszlącym braciszkiem. Ten w ramach dowcipu zamyka ją w domu od zewnątrz. Ona, kiedy to odkrywa, drze się na niego w sposób, jakiego nie powstydziłby się standuper. Mały w płacz, ale widać, że poczuł odwagę i lekki wietrzyk w żaglach, bo próbuje jej wytłumaczyć, dlaczego to zrobił: bo ty mnie zawsze bijesz!!!

Siedzę z komputerem na leżaku. Przeniosłam się w drugi kąt ogrodu, kilkanaście metrów od wspólnego płotu. Siedzę więc i myślę: o niej – że tak lata z tym piwem dla niego, a on ewidentnie jest tam panem i władcą, choć do zaoferowania sądząc po gadce, nie ma za wiele, o tym, że ten dzieciak kaszle tak strasznie, a jednak wciąż z palącym jak smok dziadkiem przesiaduje, że nie ma w ludziach takiej prostej refleksji, że nie są sami na świecie i że maksyma „żyj i daj żyć innym” to nie takie głupie zdanie jednak.

Gotuje się we mnie, mam ochotę odpalić na cały regulator Behemotha, składankę polskiego punka (żeby było bardziej dramatycznie) i zacząć śpiewać z nimi. Ale się powstrzymuję. Choć z trudem.