Mamo, tato…
Siedzę właśnie w waszym ogrodzie. Rozkładam niewielki koc na wilgotnej, wypalonej ubiegłorocznym słońcem trawie. Tuż za płotem jest łąka, którą tak lubiliście. Jestem w miejscu, które było waszym małym, wypielęgnowanym z czułością światem. Łapię pierwsze słoneczne promienie, na telefonie odbieram maila z pracy, piszą mi, że mam podać termin urlopu, to czas by planować wakacje. Pojadę nad morze.
Tyle razy wam obiecywałem, że wyjedziemy kiedyś razem. Że będziemy chodzić alejkami, rozmawiać do woli, przechadzając się wśród pełnych kiczu i tandety lokalnych straganów. Że będziemy jeść gofry i lody, że pójdziecie przodem bo będzie tłumnie, a ja pójdę za wami. Że znajdę czas, że się nie wymigam, że nic mnie już nie zatrzyma. Obiecywałem i dotrzymałem słowa. Było głośno i tłumnie, kiedy szedłem za wami w pogrzebowym orszaku.
Pamiętam te sztampowe stwierdzenia, że czas leczy rany. Pamiętam, że bardzo się wtedy buntowałem, bo leczyć to można przecież anginę, a rany się jedynie zabliźnia. Pamiętam dni, w których trudno było mi przyjąć dobre słowo i idące za nim pocieszenie. Złościłem się, że ciągle się ktoś obok mnie kręci, że nie mam przyzwolenia na to, żeby po swojemu to wszystko przeżywać. Kazano mi jeść, pić i łykać jakieś pastylki, które miały pozwolić mi na sen, który rzekomo miał przynosić ukojenie. Tymczasem mnie w nocy dopadały koszmary, dzień po dniu ten sam sen, ten sam dramatyczny moment, w którym was tracę. I pusty stół, przy którym siedzę sam, dni w których samotnie spędzam bez was święta. Wówczas budziłem się zlany potem, a dziś wiem, że ten sen się ziści, będzie rzeczywistością a nie tylko senną marą.
Kiedy lekarze byli bezwzględni, kiedy zwyczajnie, oschle mi oznajmili, że już was nigdy nie zobaczę strasznie temu zaprzeczałem. Trwałem w stanie depresji, całym sobą dystansowałem się do otoczenia. Nie angażowałem się w organizację pogrzebu, nie interesowały mnie praca, kolokwia, ani wykłady. Pod łóżkiem coraz większą stertą zaczynały się piętrzyć butelki po piwie. Tak, znalazłem swojego sprzymierzeńca, którym był alkohol.
Piłem, by przetrwać, by choć na chwilę przestać myśleć, znaleźć się w stanie nieważkości, złagodzić ból istnienia, wprawić się w pozwalający na przetrwanie humor. Poranny kac dawał mi nowe brutalne zderzenie z rzeczywistością, gubiłem stworzoną przez siebie iluzję.
Mamo, tato…
Słońce świeci dziś tak samo jak wtedy. Dziś również jest niedziela. Krzątasz się po kuchni mamo, tłuczesz kotlety, gotujesz dla ojca tak lubiany przez niego rosół. Tato, wyjechałeś tylko na chwilę z domu, miałeś jakąś niewiele znaczącą sprawę do załatwienia u sąsiada. Poprosił byś przyjechał, a ty nie lubiłeś zawodzić. Przyjechałem do was, siedziałem z wami, choć tylko ciałem, bo duchem byłem na studiach i w pracy. Pod moimi stopami mościł się pies, był niespokojny, kręcił się, nie cieszył się jak zawsze, nie merdał ogonem. Nos miałem utkwiony w telefonie, kiedy z zamyślenia wyrwał mnie krzyk sąsiadki, która wbiegła do nas do domu. Wybiegłem na drogę, karetka już jechała. Biegłem ile sił w nogach, przepychałem się tato między zgromadzonym przy twoim rozbitym aucie tłumem. Pamiętam, że wszędzie była krew, i że padłem na kolana i wyłem. Tego nie nazwę płaczem, wyłem niczym zwierze. Za plecami zobaczyłem ciebie mamo. Miałem wrażenie, że w minutę postarzałaś się o dziesięć lat, chwilę później zemdlałaś. Widok twojej przerażonej twarzy po dziś dzień mam przed oczami. Trzymałem cię za rękę tato, ale ty już nie żyłeś. Kiedy odjeżdżałaś w wyjącej karetce mamo modliłem się do Boga prosząc go, byś choć ty mnie nie zostawiała. Ale on miał moją prośbę za nic. Dwa dni później żegnałem się z tobą w szpitalnej sali. To był zawał.
Wasz pogrzeb odbył się jednego dnia, nawet tę ostatnią drogę przeszliście wspólnie. Msza żałobna odbyła się w tym samym kościele, w którym się pobraliście, ostatnią mowę wygłosił ten sam ksiądz, który kiedyś udzielał wam ślubu.
Pamiętam łzy najbliższej rodziny, i to, że pod rękę prowadzili mnie babcia i dziadek. Widziałem, że cierpią równie mocno co ja, babcia powiedziała mi, że chowanie własnego dziecka to jest dla człowieka największy na świecie dramat. Wieczorem wróciłem na cmentarz i do późnych godzin nocnych siedziałem tam z wami. Pierwszy raz wam wtedy powiedziałem, że was kocham, najmocniej na świecie, całym sercem. Słyszeliście mnie, prawda?
Kiedy dziś obserwuję siebie odnajduję cały szereg podobieństw. Mówię tak, jak ty tato, uśmiecham się tak, jak ty mamo. Jest tyle kwestii, o które nie zdążyłem zapytać, jest tyle planów, o których myślałem, że będziecie dumni, kiedy je zrealizuję. Ostatnio wzruszyłem się dogłębnie podczas podziękowania dla rodziców na pewnym ślubie. Serca mi pęka na samą myśl, że kiedy i ja znajdę tę jedyną nie będę mógł podzielić tego ogromnego szczęścia z wami.
Jakiś czas po pogrzebie, podczas przypadkowego spotkania jeden z wujków powiedział mi, że bez was jestem nikim, że pewnie się wykoleję. Gdyby wiedział, jak bardzo się myli. Skończyłem studia i obroniłem tytuł magistra. W pracy dostałem awans. Wiem, że bylibyście ze mnie dumni. Bywało, że czasem was raniłem. Przepraszam, całym sercem tego żałuję.
Całe życie chodziliśmy do kościoła, to wy nauczyliście mnie wiary w Boga. To mi daje nadzieję, że kiedyś spotkamy się tam, po drugiej stronie. Jest wiele rzeczy, które chciałbym wam opowiedzieć, ale wierzę, że kiedyś opowiem.
Jestem dumny, że jestem waszym synem. Jeśli kiedyś będzie mi dane założyć własną rodzinę, będę chciał stworzyć nam taki świat, jaki dzięki wam przez kilkanaście lat poznawałem. Wierzę, że niebo istnieje naprawdę. Mamo, tato, wiem że patrzycie na mnie z góry. Kocham was najbardziej na świecie.
Łukasz.
Wysłuchała: Magdalena Lis