Niby wszystko ok, lubię siebie, jestem zrealizowana zawodowo, szczęśliwa życiowo. Ale nie potrafię tak naprawdę się tym cieszyć. Wszystko, co robię, staram się przeżywać na sto procent. Nie uznaję półśrodków, jeśli nie mogę czegoś zrealizować dobrze, rezygnuję z tego. Starannie dobieram materiały, składniki, sytuacje. Po prostu lubię wartościowo spędzać czas, gdy pracuję i kiedy odpoczywam. Mimo to, wcale nie mam gwarancji na odczuwanie satysfakcji. Czasem błahostka zabierze mi radość lub sens. To takie męczące, gdy wciąż wraca myśl: życie nie spełnia moich oczekiwań.
Zazwyczaj nie potrzebuję dużo czasu na zastanowienie. Wiem czego chcę i czego potrzebuję. Szybko podejmuję decyzje, sprawnie wyszukuję interesujące mnie tematy i informacje. Mogę śmiało powiedzieć, że jestem świadoma swoich potrzeb. W czasie przeżywania konkretnych sytuacji angażuję się w pełni, jestem „tu i teraz”. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej. Autentyczność, szczere otwarcie na ludzi i wydarzenia, wykorzystanie potencjału okoliczności. Dzięki takiemu podejściu pełnia satysfakcji powinna być na wyciągnięciu ręki.
A jednak…
Zazwyczaj na drugi dzień dopada mnie syndrom „żałuję”. Tych wypitych o jeden za dużo kieliszków wina, zarwanej nocy na oglądanie wciągającego serialu, tego, że zamiast pójść na spacer z psem przesadzałam kwiaty, a potem padał deszcz cały wieczór i nie poszłam. Wypowiedzianych zbyt radykalnych osądów, zbyt szybkiej reakcji lub jej braku… Źle dobranej sukienki, małej uważności na słowa koleżanki, za późno wysłanego e-maila z odpowiedzią. Dni, które nie budowały mostów, a oddalały mnie od brzegu.
Nadwrażliwość – słowo klucz, które odkryłam jakiś czas temu. To, czym inni raczej się nie przejmują, dla takich jak ja, może być prawdziwym dramatem. Emocje, jak otwarta rana posypana solą, najczęściej mi towarzyszą, gdy jestem zmęczona lub niezadowolona. Wtedy żadne promienie słońca nie są w stanie przegonić czarnych myśli i wyrzutów. „Mogłam przecież inaczej to zrobić, w inny sposób się zachować, dlaczego tego nie zrobiłam, po co to mówiłam?! Żałuję…”
Mąż, gdy widzi moją zachmurzoną minę, mówi: tylko nie żałuj! Pewnie ma już dość tego mojego malkontenctwa. Takie rozchwiane emocjonalne życie musi być uciążliwe dla najbliższych, w jednym dniu radość, euforia, dobra energia, po której przychodzi narzekanie, gderliwość, rozczarowanie. A ja naprawdę tego nie chcę, bardzo się pilnuję, żeby nie mieć wątpliwości. Chcę cieszyć się życiem i nie żałować! Ale to często silniejsze ode mnie, nawet gdy się staram…
Co mi pomaga? Odpuszczanie, pozwolenie sobie na prawdziwe odczucia. Nie chcę ich tłumić, ale świadomie przeżywać i zamykać, żeby nie determinowały mojej rzeczywistości. Wypieranie złych myśli, trudnych emocji na nic się nie zda. Wrócą jak bumerang i uderzą silniej. Może częściej powinnam „rozmawiać sama z sobą”, żeby nie obarczać najbliższych swoimi rozterkami? Pewnie tak byłoby lepiej, ale nie zawsze mam na to siłę. Łatwiej wyrzucić z siebie wątpliwości i żal, na fali złości
szybko się rozleją, a potem znowu… żałuję!
To błędne koło, jeśli się nie zatrzymamy i nie sięgniemy po zasoby do zdobycia samoświadomości. Najtrudniejsza jest rozmowa i praca z samym sobą. Jesteśmy dla siebie „partnerem bez tajemnic”, przed sobą nie uciekniemy i nie ukryjemy niczego! To może być wspierające, gdy uruchomimy ten pozytywny wewnętrzny głos. I pozwolimy, by poprowadził nas w kierunku naszych pragnień i potrzeb, niezaspokojonych, wołających o uwagę. Wysłuchajmy w sobie tego głosu, utulmy dziecko, które się w nas chowa. Ma wątpliwości i rozterki, a strach powoduje, że nie zawsze wybiera dobre rozwiązania.
Albo z powodu braku pewności zbyt często żałuje.
Bądźmy dla siebie wyrozumiali i dobrzy.
Może wtedy częściej życie spełni nasze oczekiwania.