Organizujemy akcję na Facebooku. Piszemy, że zbieramy koce, śpiwory, termosy, powerbanki. Odzew nas zaskakuje. Przyjaciółka, do której te rzeczy są przywożone w połowie dnia pisze: „Zapomnij, że się zmieścimy w jedno auto, ogarnęłam trzy busy”.
Odsłona 1. Mobilizacja
Nie chcemy wojny oglądać tylko w wiadomościach, nie chcemy tylko patrzeć, jak pomagają inni, choć gubimy się w ilości ogłoszeń, apeli i wezwań. Rozwiązanie przynosi przypadek, jedna z koleżanek z grupą znajomych (branża kulinarna, grillowa Brać) organizuje pomoc niedaleko przejścia granicznego Hrebenne (to w okolicach Zamościa).
Organizujemy akcję na Facebooku. Piszemy, że zbieramy koce, śpiwory, termosy, powerbanki. Odzew nas zaskakuje. Przyjaciółka, do której te rzeczy są przywożone w połowie dnia pisze: „Zapomnij, że się zmieścimy w jedno auto, ogarnęłam trzy busy”.
Umawiamy się na stacji benzynowej o dziewiętnastej. Koleżanka wygląda, jakby wybierała się na Syberię – buty śniegowce, dwie kurtki, termiczna bluza. – Tam jest lód – mówi.
Nie śpi już kolejną noc. Dzień wcześniej już była pod granicą, do nocy wydawała ciepłe zupy, bigosy, herbatę. Płakała razem z ukraińskimi matkami. „Muszę tam wrócić” powiedziała.
Na trasie mijamy auta, część z nich na niemieckich, holenderskich, czy francuskich blachach. Później dowiem się: ktoś organizuje przerzut do Berlina, do Amsterdamu, gdzieś tam. „Kupcie energetyki, nie dajemy rady już kolejną dobę” odbieramy telefony na trasie.
W drodze koleżanka opowiada: „Chłop dwa metry, biznesowy „wypierdalacz” poryczał się wczoraj, jak nalewał herbaty młodej matce.
Odsłona 2. Konfrontacja
Dojeżdżamy przed granicę po 22.00. Lubycz Królewski. Pierwsze skojarzenie: podmiejski dworzec przed świętami. Dużo, tłoczno, hałas. Podjeżdżają autokary, kierowcy wywołują pasażerów, którzy chcą jechać do konkretnego miasta.
Autokary przywożą też ludzi z granicy, część jest tu odbierana i przewożona w głąb kraju, część lokowana w budynku szkoły. To nieduża podstawówka. Dwupiętrowa, elewacja beżowo- zielona.
Od kilku dni jest noclegownią, kuchnią, gabinetem psychologicznym, przedszkolem, sklepem. W sali gimnastycznej łóżko przy łóżku. Najpierw jednak trzeba dostać się do środka, odczekać swoje w kolejce. Kursujemy między uchodźcami. Jesteśmy pod wrażeniem wyposażenia łazienki: wszystkie środki higieniczne, również podpaski i tampony, pampersy, papierowe ręczniki.
- ZOBACZ: Rozdzierające serce obrazy. Ukraińskie dzieci chore na raka ukrywają się przed wojną w podziemiach
Północ, minus dziesięć stopni. Niedaleko nas młoda blondynka, czwórka dzieci, najmniejsze śpią w wózku na mrozie, te dwu, trzyletnie przychodzą ogrzać się do kotła z bigosem. Pokazują, że chcą kiełbaskę. Są uśmiechnięte. Najstarszy chłopiec gra na telefonie. Dźwięk wirtualnej strzelaniny świdruje w uszach.
Jest zimno, uciekamy więc co jakiś czas do szkoły. W łazience ogrzewają się mamy z malutkimi dziećmi. Blondyneczka o niebieskich oczach na polecenie babci wyrzuca papierek i myje ręce.
Ale są też inne sceny. Długowłosa dziewczyna (najwyżej 15 lat) zalewa się łzami, starsza pani utyka na lewą nogę, siostra przytula młodszego brata i coś mu szepcze do ucha.
Na schodach prowadzących do szkoły siedzi kobieta w letnich butach. „Jakby wyszła tak z domu”, dopowiada mi wyobraźnia. Pytam, czy nie potrzebuje innego obuwia, na migi tłumaczy, że nie.
Przy naszym stoisku z jedzeniem kłębią się ludzie. Kapusta, kawa, herbata, kiełbaski. Nie nadążamy z rozdawaniem. Ile dziś osób żałuje, że nie zna ukraińskiego. Po kilku godzinach już wiem. „Kurka” to kurczak , „sosyczki” parówki, „kolok” siatka. Ale, gdy ktoś opowiada swoje historie, drży mu głos, łzy lecą – nie rozumiemy za wiele.
Kolega wolontariusz (jest tutaj od piątku) mówi, że ludzie się zmieniają. Wcześniej przyjeżdżali bogatsi, ponoć oni przedostawali się szybciej, bo płacili na przejściu – plotek pojawia się coraz więcej.
Przy naszym stoisku łatwo odnieść wrażenie, że to zwyczajny grill, ktoś się śmieje, żartuje, dzieci wybierają ciastka i cukierki.
Kolejne autokary, kolejni ludzie. Czasem szczeknie pies, dziecko zapłacze. Dźwięki walizek na kółkach. Wielu z nas, tutaj, będzie je kojarzyć z tą wojną.
Odsłona 3 Racjonalizacja
Przed wschodem słońca jedziemy pod samą granicę. Bierzemy dziesięć termosów z herbatą, koce. Polska straż graniczna dopytuje o cel naszego wjazdu do strefy. Gdy mówimy o herbacie, machają ręką, że mamy jechać. Ale tam, już przy samym przejściu też jest strefa pomocy. Ludzie zawinięci w koce palą ognisko. Nikt nie chce naszej herbaty. „Wszystko mamy”, mówi jedna kobiet. Stoi razem z dwoma synami, czekają na transport do Niemiec.
„Ale tu pusto”, wyrywa się nam. Szczękamy zębami z zimna i wracamy pod naszą szkołę. Niemowlęta myte w umywalkach, młode dziewczyny suszące włosy, podłączające nerwowo telefony do ładowarek, robiące selfie, dziewczynka, którą mama próbuje przebrać na stojąco, w przeciągu. To też część tej wojny. I kolejka do naszego punktu po śniadanie: mięso, parówki, opiekany chleb. Obok nas też stoisko z gorącymi napojami. Młodzi z zakonu maltańskiego. Mają po dwadzieścia parę lat, są na nogach kolejną dobę.
Korytarze szkoły zawalone darami– największe firmy przesyłają słoiczki dla dzieci, pieluchy, wózki, foteliki samochodowe, karmę dla psów i kotów, karty sim, kable do ładowania, ubrania, szybkie zupki, wszystko. Szkolna kuchnia też jest cała zawalona.
Stanęliśmy na wysokości zadania. I często to słyszymy. Dojrzała, piękna kobieta w kaszmirowym płaszczu dziękuje za pomoc, jest z koleżanką, w dwadzieścia minut opuściły dom. Tych podziękowań i łez jest mnóstwo.
Ale są też śmiejące się dzieci i przytulająca się para na ławce. Żartująca młodzież. Robimy zdjęcie blondynce w żółtym samochodzie, jest z malutką siostrą, na tylnim siedzeniu husky i jeszcze kundelek. Jak przypadkowe zdjęcie z przystanku w podróży na życzenie.
– Proszę nie dać się temu zwieść. To ludzie po traumie – mówi psycholożka, którą znajdujemy w sali gimnastycznej przerobionej na noclegownię. Moment temu rozmawiałam z dziewczynką, która na przemian śmiała się i płakała. Na Ukrainie został jej ukochany tata.
Tu już nie widzimy rozdzierających pożegnań.
Widzimy czekanie. Na telefon od kogoś, kto ma przyjechać, na transport, na nowe życie.
– To nie tylko noclegownia – psycholożka rozgląda się po sali. – To poczekalnia. Zawieszenie. Wiele z tych rodzin nawet nie wie, gdzie pojedzie. Polska czy Szwajcaria. Niemcy czy Włochy. Gdańsk czy Kraków. I nie chodzi o to, że wybrzydzają. Nie wiedzą. I to jest dla nich najtrudniejsze.
Tak, rzeczy jest mnóstwo.
Dziś karmiliśmy osoby prywatne, które przyjechały kogoś zabrać. Które przygotowały dom na przyjazd rodzin. Bo ktoś jest matką, siostrą, ma wnuki. Dlatego chce otworzyć serce i dać komuś w wieku jego bliskich szansę. Jednak przez dwie noce nikogo nie znaleźli. Nie ryzykujcie, tu naprawdę wszystko jest zorganizowane.
Koleżanki pisały w nocy: „Co mogę jeszcze zrobić, czuję wyrzuty sumienia, że robię za mało”.
Przypominają nam się słowa, które krążą w necie: to nie sprint, to maraton.
Zbierajmy siły.