Go to content

Tomasz Karolak: Hejt bezpośredni mam generalnie w dupie. Boli mnie, że choć w Polsce spowodował już ofiary śmiertelne, nic się nie zmieniło

Tomasz Karolak

– Jestem cały czas w działaniu, gram w filmach, serialach, piszę scenariusz, buduję teatr, teraz kolejny. Nie muszę sobie nic udowadniać, robię to wszystko z pasji, ale pewnie też „zasypując” jakieś swoje kompleksy. Niemniej rzeczywiście dobrze się czuję w tej energii. Skąd to we mnie jest? Nie mam pojęcia – mówi Tomasz Karolak w rozmowie o swoim najnowszym filmie „The End”, wyzwaniach, jakie stawia przed nim życie i wychowywaniu dzieci. 

Co cię nakłoniło do udziału w filmie „The End”?

Kiedy przeczytałem scenariusz, wydawał mi się przede wszystkim ciekawą formą. Nie było jeszcze filmu, który opowiadał o czasach pandemii i o tym, że grupa znanych postaci, chorobliwie uzależniona od bycia na świeczniku, postanawia wziąć udział w pewnego rodzaju grze, która się dzieje on-line. Siedzą przed swoimi komputerami w domach i na oczach widzów, którzy mogą to komentować, zaczynają grę, w trakcie której zostają obnażone ich słabości. Wszystkim steruje algorytm, co dla mnie jest osobiście najciekawszą sytuacją w tym filmie.

Dlaczego?

Między innymi dlatego, że od jakiegoś czasu sam jestem w podobnej sytuacji, kiedy dzwoni telefon, a ja odbieram, to słyszę: „Cześć, jestem Max czy tam Adam. Jestem sztuczną inteligencją. Dzwonię z banku” … Dla mnie to jest przerażające, ponieważ jestem człowiekiem, który długo opierał się technologii. Uwielbiam czytać książki, a pierwszy swój komputer kupiłem jakieś 15 lat temu. Do niczego nie jest mi ta sztuczna inteligencja potrzebna. I dalej uważam, że mógłbym obyć się bez smartfona i Instagrama. Mnie rozwój technologii przeraża, dlatego zdecydowałem się wziąć udział w tym filmie.

Naprawdę film powstawał w pandemii?

Tak! Na planie stosowane były wszelkie środki ostrożności, rok temu przystąpiliśmy do realizacji. Film dzieje się tu i teraz, nie jest to odległa przyszłość.

„The End” opowiada o świecie celebrytów, kłamstwach i hejcie. Uniwersalne tematy i pewnie nie są Ci obce…

Mimo że w filmie przedstawiony jest świat celebrytów, to podczas rozmowy w kuluarach, po premierze, jeden z lekarzy powiedział mi, że doskonale mógłby przyłożyć tę miarkę do swojego środowiska. A ja? Nauczyłem się nie brać tego do siebie, ponieważ bardzo często hejtujący załatwiają swoje kompleksy i sprawy osobiste. Dlatego hejt bezpośredni mam generalnie w dupie. Boli mnie, że choć hejt w Polsce spowodował już ofiary śmiertelne, nic się dalej nie zmieniło. Mało tego, nie mamy też kultury krytyki, a jeżeli już ktoś krytykuje, to często ta krytyka przepełniona jest zjadliwą złością. Z utęsknieniem czytam przedwojenne przedwojenne recenzje Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Miały taką siłę i były tak inteligentne, że zespoły teatralne, czytając je, zmieniały przedstawienia, bo wierzyły, że to obiektywne spojrzenie pomaga je ulepszyć.

W filmie jest siedmiu bohaterów, z których każdy reprezentuje grzech główny. Jaki grzech reprezentuje twój bohater?

Mój bohater jest pyszny. Jest egocentrykiem, który ma kompleks zmarłego przyjaciela, który kiedyś nacisnął mu dotkliwie na odcisk. Reprezentuję pychę. Mam supermodelkę w domu. To jest chyba pierwsze zetknięcie się z filmową kamerą Sandry Kubickiej. Mam dom pełen luksusowych gadżetów i jestem zwykłym chamem, który uważa, że wie wszystko najlepiej. Oczywiście jego pycha bierze się z głębokich kompleksów, złości do świata i bólu. Ból jest zresztą obecny w każdym z bohaterów filmu.

 

Kadr z filmu „The End”

Ty w swojej pracy też spotkałeś się z przekroczeniem norm i granic ludzkiej przyzwoitości?

Raczej nie… Choć oczywiście doznałem pewnej niegodziwości ze strony znajomych, kiedy utraciłem pierwszą siedzibę teatru IMKA… Ten film też stawia pytanie ile można poświęcić siebie, żeby osiągnąć sukces, jaka jest cena ciągłego utrzymywania się na powierzchni…

Jaka jest twoja cena?

Nie wiem, nie dążę do tego, żeby być cały czas na powierzchni, mimo że jestem. Może dlatego jestem, no właśnie nie przywiązuję do tego zbytniej wagi? (śmiech) To, co ma do mnie przyjść, przyjdzie. Wierzę w to, że całe życie człowieka jest już zapisane i po prostu nie ma się co zbytnio denerwować. Chociaż wiadomo – ulegam pewnym emocjom. Jeśli chodzi o ważne rzeczy, to staram się, jak mówi Eckhart Tolle, odpuszczać. Nie jest to łatwa praktyka, ale staram się nie cisnąć, nie robić nic za wszelką cenę.

Co będzie z twoim teatrem?

IMKA nie przerwała działalności. Wystawiamy swoje spektakle na scenie warszawskiego Bemowa. Mogę również zdradzić, że razem z Jerzym Gudejko przygotowujemy się do otwarcia kolejnej sceny w centrum miasta. Co nas nie zabiło, to nas wzmocniło! Myślę, że w ciągu kilku miesięcy zaprezentujemy w Warszawie zupełnie nową salę teatralną, która od 16 lat „leży odłogiem”. Na Bemowie jesteśmy po pierwszej, bardzo udanej premierze tekstu Sławomira Mrożka „Kontrakt” z obchodzącym jubileusz Zdzisławem Wardejnem i Mikołajem Roznerskim, który łamie swoje filmowe emploi. Przygotowujemy również premierę na 10 września “Życie jest snem” Pedro Calderóna, a potem 2 października gramy „Rewizora” Nikołaja Gogola.

Twój filmowy bohater marzył, by zostać reżyserem. Ty w życiu prywatnym też planujesz zadebiutować jako reżyser?

Pandemia zatrzymała moje prace nad scenariuszem, ale on się szczęśliwie kończy już pisać. Jest to moja prawdziwa historia, która opowiada o tym, że dla niektórych ludzi do Boga jest bliżej w Skaryszewie niż w Rzymie. To jest tragikomedia, którą, mam nadzieję rozpoczniemy kręcić wiosną następnego roku. Jestem współautorem scenariusza, jedną z czterech postaci zagram sam. Jak już się rzucam to na bardzo głęboką wodę.  Cała historia opowiada o podróży z rodzicami i umierającym na białaczkę stryjem do Rzymu. Stryj żyje do dziś, cała sytuacja miała miejsce w 2006 roku.

Skąd bierzesz napęd do grania, dla teatru i jeszcze teraz na reżyserowanie?

Jestem cały czas w działaniu, gram w filmach, serialach, piszę scenariusz, buduję teatr, teraz kolejny. Nie muszę sobie nic udowadniać, robię to wszystko z pasji, ale pewnie też „zasypując” jakieś swoje kompleksy. Niemniej rzeczywiście dobrze się czuję w tej energii. Skąd to we mnie jest? Nie mam pojęcia. Myślę, że z poprzednich wcieleń. Uważam, że każdy, kto się wychowywał w komunie, powinien terapię przejść. Ja podczas tych spotkań dostrzegłem z przyjemnym zaskoczeniem, że psychologowie już używają nie tylko naukowych środków, ale też różnych metod z pogranicza duchowości, np. wizualizacji itd. Czasem sobie myślę, że ten mój napęd do działania może brać się z tego, że w przeszłym wcieleniu byłem templariuszem [śmiech] albo kimś w tym stylu. Cały czas walczyłem, wobec tego jest to dla mnie „naturalny sos”. Co ciekawe, jeden z moich tatuaży zrobiony przed laty zupełnie nieświadomie, bo nie zawsze byłem tak zainteresowany sferą duchową, to pieczęć templariuszy, czyli dwóch rycerzy na jednym koniu…

Przypadek?

Nie ma przypadków.

Jak chcesz chronić swoje dzieci przed trudnościami tego świata?

Moje dzieci od maleńkości podróżują, zwiedzają, oglądają zabytki, czytają książki. To jest ten pancerz ochronny, czyli rozwijanie ich moralności i świadomości istnienia na ziemi. Mam nadzieję, że te moje dzieciaki, jeśli mają rodziców, którzy są z nimi blisko, a dzisiaj mają, to potem same się uchronią. Nie zamierzam być ojcem, który im pokazuje, co mają robić, to nie jest w moim stylu. Mam świadomość, że dzisiaj musimy dać swoim dzieciom więcej czasu niż dajemy, bo my, którzy w życie zawodowe wkraczaliśmy w okresie prosperity lat 90., czyli całe pokolenie czterdziesto- i pięćdziesięciolatków, byliśmy lub nadal jesteśmy skupieni tylko na własnej karierze. Mamy w dupie nasze dzieci! Nasze dzieci męczą się w patchworkowych rodzinach, a my oczywiście przypisujemy temu gębę, że to jest wszystko w porządku, bo poukładane i rodzice się nie kłócą. Nie sądzę, że dzieci to odbierają aż tak dobrze, jak nam się wydaje. Wszystko potrafimy wytłumaczyć, wszystko potrafimy przekuć na swoje dobre samopoczucie. Staram być bardzo blisko dzieci obecnie od paru lat.

Wiesz już jakie przejawiają talenty i czy będą chciały pójść twoją drogą?

Lena zdecydowanie jest humanistką i artystką. Jest w liceum polsko-japońskim, gdzie uczy się na kierunku orientalnym. Interesuje ją kultura wschodu. Syn z kolei jest matematycznie uzdolniony, ma też talent muzyczny. Kiedy spytałem go, kim chciałby zostać w przyszłości, to powiedział: „Będę aktorem, chemikiem i youtuberem”. Może i idzie w moje ślady, ale skąd wziął tego chemika…?[śmiech].

Ty też właściwie jesteś człowiekiem orkiestrą!

Jestem człowiekiem, który nie potrafi usiedzieć w miejscu. Chociaż teraz, w pięćdziesiątej wiośnie życia coraz bardziej cenię sobie dom.  To jest wartość. Mam dziś dużą radość ze świadomego budowania tego, co się nazywam domem.

Martwią cię nowe technologie w kontekście wychowywania dzieci?

Trzeba się pogodzić z tym, że świat dla nowego pokolenia jest kompletnie inny. To nie jest pokolenie, które deliberuje nad drugą wojną światową i przejmuje się tym, co się wtedy działo. A szkoda i na szczęście ostatnio moja córka pytała mnie niedawno o Powstanie Warszawskie. Natomiast nie da się ukryć, że internet jest częścią ich świata. To już nie chodzi o to, że mają natychmiast odłożyć komórki czy komputery, bo tego nie zrobią, zakazany owoc zawsze smakuje lepiej. Myślę, że trzeba tworzyć równowagę do tej technologii i to my, rodzice, musimy się przede wszystkim na własnych dzieciakach skupić.

Śledzisz nowe trendy, znasz pasje swoich dzieci?

Moja córka i jej rówieśniczki są fankami anime i mang. Niektóre z nich są atrakcyjne kolorystycznie i świetnie zrobione ale jednocześnie są pełne przemocy. Moim zdaniem to może być niebezpieczna moda. Młodzież natychmiast utożsamia się z „nowymi bohaterami” do tego stopnia, że anime i cosplay, czyli przebieranie się za swoich ulubionych bohaterów, stają się jedynym ich zajęciem.

My też przecież mieliśmy swoich idoli…

Tak, to wszystko zastąpiło subkultury typu punkowcy, hipisi, metalowcy czy skini. Jednak w moim odczuciu ta nowa subkultura to potężna siła i bardzo łatwo się w tym zgubić. Może w zamyśle mangi miały uczyć tolerancji obyczajowej? Tymczasem nagle stało się tak, że młodzież chce żyć tak, jak bohaterowie mang i anime. I tu może pojawić się problem.

Jaką masz na to radę?

Rozmawiam ze swoimi dziećmi, rozmawiam i dalej rozmawiam. Nie ma dzisiaj innej drogi.