To, czego potrzeba dziś światu, to miłość… Ilu z was nuciło słowa tej piosenki (śpiewanej przez Anię Karwan), tuż po wyjściu z kina po seansie pierwszych „Listów do M”? I to uczucie, ciepła i wzruszenia, lekkości gdzieś na sercu, pocieszenia, którego zaznaliście dopiero co przed chwilą, dając się wciągnąć w te kilka wzruszających historii, pamiętacie je jeszcze?
Muszę szczerze powiedzieć, że obawiałam się trochę, kiedy producenci ogłosili, że powstaje kolejna, trzecia już część „Listów”. Bo ile razy można opowiadać tak podobne do siebie historie? Jak wiele da się jeszcze utkać ze świątecznej atmosfery, jak mocno skomplikować historie głównych bohaterów, by wciąż były interesujące i wzruszające? Tak, bałam się.
I wiecie co? Zupełnie niepotrzebnie. Ta trzecia, ostatnia część okazała się dla mnie najważniejsza i … najlepsza. Bo opowiada nie tylko o miłości. Jest „o czymś więcej”. O poszukiwaniu siebie i więzi łączących nas z bliskimi, nawet tymi, których prawie nie znamy. O smutku, który potrafi paraliżować i o tym, że i na ten smutek można coś poradzić, jeśli tuż obok jest ktoś, komu na nas zależy.
O tym wreszcie, że kiedy spotka nas ogromna, osobista tragedia musimy zdecydować, czy chcemy ciągle jeszcze być tu, po stronie życia, czy wolimy uciekać w stronę ciemności, za tym, czego już nie ma, co nie wróci (cudownie wzruszająca i mądra rola Wojciecha Malajkata). Więcej nie zdradzę, za bardzo chciałabym, żebyście przekonali się o tym sami, na własne oczy – w kinie.
I tak, tym razem w obsadzie zabrakło Macieja Stuhra, ale zupełnie nie dało się tego odczuć. Bo pojawiło się kilku „nowych” aktorów w tej historii, którzy tak świetnie zbudowali swoje postaci, że uwierzycie im tak samo jak Mikołajowi Koniecznemu.
Zaskakująco romantyczny okazał się zakochany w rozmarzonej i twardo stąpającej po ziemi (jednocześnie:)) prezenterce radiowej, Borys Szyc w roli policjanta Gibona. Łagodny, poczciwy Zbigniew Zamachowski zagrał jego zawodowego partnera.
W epizodzie – zabawnym i poruszającym – wystąpił wspaniały Krzysztof Kowalewski, a w rolę mamy Mela wcieliła się Stanisława Celińska.
Ale wasze serce skradnie pewnie niesamowity duet Agnieszka Dygant i Piotr Adamczyk. „Nie mamy nawet ślubu, mamy tylko rozwód”- powie w jednej z ostatnich scen Karina. I to nie będzie jedyna jej kwestia, która na dłużej zapadnie wam w pamięć.
W „Listach” nawet złodziej ma w sobie pierwiastek dobra. I niedoszła teściowa przy wigilijnym stole, również.
Nie, nie będziecie zaskoczeni, tak, jak się spodziewacie, wszystko skończy się dobrze. Jednak w słowach „szczęśliwe zakończenie” każdy z bohaterów odnajdzie coś innego.
Na koniec powiem wam tylko, że ta historia się zamyka i to zamyka się tak pięknie, że „Listy do M” przestają być jedynie tytułem filmu… Tak jak symboliczna staje się czerwona sukienka, fruwająca na wietrze, w pierwszych minutach filmu.
Wychodząc z kina miałam mokre oczy. Ale i właśnie tę lekkość, którą powinno się nieść przez jakiś czas w sercu po obejrzeniu świątecznej komedii romantycznej.
I chyba o to właśnie chodzi w magii tych świąt…
P.S. Nie byłabym sobą, gdybym po powrocie do domu, nie przesłuchała jeszcze raz całej muzyki z filmu. Jest piękna!
Dobre filmy obejrzycie w
Zajrzyjcie koniecznie na Facebooka Multikino i weźcie udział w konkursie! KLIK: Konkurs na Facebooku