Nie będę się z wami kłócić, bo to nie ma sensu. Przypuszczam, że macie zdrowe, szczęśliwe dzieci. A może ich nie macie? Inaczej przecież nie bylibyście przeciwnikami działań Jurka Owsiaka, bo wiedzielibyście, że kupowany przez WOŚP sprzęt ratuje życie. Wiedzielibyście z własnego, trudnego doświadczenia. Tak jak my, matki wcześniaków. Lęk o dziecko zatkałby wam usta.
Mam na imię Magda, a to jest moja córka Julka. Ma 6 lat. Chodzi do zerówki, jej grupa nazywa się Fasolki. Ma blond włosy, jest drobniutka. Uwielbia malować, ćwiczy akrobatykę, jeździ na desce, łyżwach, nartach, chce, żeby ją zapisać na tańce. Śmiejemy się z mężem, że kocha życie. Jest silna. Tę jej wolę życia zauważyłam już wtedy, gdy leżała w inkubatorze na oddziale patologii noworodków w warszawskim szpitalu na Karowej. Zaintubowana, otoczona rurkami przyczepionymi do każdej części jej malutkiego ciała, leżała na brzuchu i próbowała podnieść głowę. Rozglądała się. Wszystko ją interesowało.
Ale gdyby nie sprzęt kupiony za pieniądze zebrane przez WOŚP, umarłaby wtedy w szpitalu. A ja nie byłabym mamą. Julka była moją ostatnią szansą, wcześniej straciłam dwójkę dzieci, bliźniaki. Urodziłam je w 22 tygodniu ciąży. Cierpiałam na zespół HELLP, to najgorsza forma gestozy, tak organizm niektórych kobiet reaguje na ciążę. Powoli wysiadają wszystkie organy wewnętrzne: wątroba, nerki. Po urodzeniu bliźniaków lekarz powiedział mi, że jeszcze 15 minut i bym nie żyła, pękłaby mi wątroba. Miał wybór: ratować mnie, albo dzieci.
Wierzyłam, że za drugim razem się uda. Wcześniej kupiliśmy z mężem dom, chcieliśmy mieć dużą rodzinę. Na kolejną ciążę czekałam siedem lat, w tym czasie musiałam stale monitowować stan zdrowia, zrobić setki badań. Ryzyko było, ale moja lekarka mówiła, że sobie poradzimy, bo najgorzej jest wtedy, gdy ta choroba nie jest zdiagnozowana.
Gdy zaszłam w ciążę, zaczęłam brać sterydy. Tydzień po podaniu pierwszej dawki wylądowałam w szpitalu. To był 18. stycznia 2010 roku. Rano leżałam na kanapie i zwijałam się z bólu. W szpitalu zrobili mi badanie krwi i okazało się, że jestem chora. Dwa dni leżałam w pokoju obok sali porodowej. Słyszałam krzyki kobiet, płacz dzieci.
O tym się nie mówi, ale my, matki wcześniaków, bywamy w szpitalach traktowane strasznie. Nie przez wszystkich i nie wszędzie, ale wiele z nas ma podobne doświadczenia. Ja przez kilkadziesiąt godzin byłam podłączona do KTG. Byłam nieprzytomna z bólu, a musiałam leżeć w tej samej pozycji, bo tylko tak KTG rejestrowało pracę serca Julki. Jeśli się przekręciłam, to położna krzyczała. Tylko niektóre mi pomagały, inne wchodziły i włączały światło nie zważając na to, że akurat zasnęłam. I pouczały: „Proszę leżeć w tej samej pozycji!”.
Nie jadłam, ciągle wymiotowałam, a wyniki badań były coraz gorsze. W końcu lekarze zdecydowali, że będę miała cesarskie cięcie.
„Nie ma miejsca dla pani dziecka, jest tak dużo dzieci, sytuacja jest trudna. Pani córka ma niewielkie szanse, a może zabrać szansę innemu dziecku, które ma lepsze rokowania”, mówiła lekarka, która przychodziła do mnie z OIOM-u dla wcześniaków. W końcu jednak miejsce się znalazło. Żeby ratować Julkę, przewieziono jakieś starsze dziecko do innego szpitala.
Julka urodziła się w bardzo złym stanie. „Walczymy o jej życie, ale proszę być przygotowanym na najgorsze”, słyszeliśmy od lekarzy. Ja byłam obolała po cesarskim cięciu, w ciężkim stanie po swojej chorobie. Zaprosiliśmy księdza, bo chcieliśmy, żeby Julka była ochrzczona. A lekarze powiedzieli wprost, że mamy jej jeszcze nie rejestrować w urzędzie, bo może zdarzyć się wszystko. „Trzy tygodnie proszę czekać”.
Wiecie, co znaczą trzy tygodnie niepewności dla rodziców? Życie albo śmierć. Życie albo śmierć.
Chciałabym, żebyście zobaczyli Oddział Intensywnej Terapii dla wcześniaków. Większość sprzętów ma przyklejone serduszko, symbol WOŚP. Wszystkie inkubatory, respiratory, CPAP i Inflant Flow, urządzenie do nieinwazyjnego wspierania oddechu u noworodków. To jest przepustka do życia dla tych dzieci. W tym miejscu wszystko toczy się na granicy życia i śmierci, co zrozumie tylko ten, kto tam był. Obok Julki leżał chłopiec, który ważył tylko 480 gram. Miał duże wylewy do mózgu, czwarty stopień, nawet gdyby przeżył, byłby rośliną. Jego rodzice poprosili, żeby nie ratować go za wszelką cenę. Takich sytuacji było więcej.
Ja zobaczyłam Julkę po dwóch dniach od porodu. To był szok. Miała ciało oplecione całą masą rurek, wkłucia na rączkach i nóżkach. Wtedy oddychała jeszcze przez maseczkę, a mimo to wdała się infekcja i musieli podłączyć respirator. Wcześniaki w niczym nie przypominają małych dzieci. Ich widok budzi mnie w nocy. Wyglądają jak rozluzowane kurczaki, chude, malutkie. Julka miała zaklejone oczy, nie miała sutków, a jej uszka były zrolowane, bo wciąż niewykształcone. Gdy wróciłam do sali, to wyłam z bólu. Nie byłam przygotowana na to, że zobaczę taki widok. Mówiłam sobie: „jesteś złą matką, egoistką, po co zachodziłaś w ciążę? To ty zgotowałaś jej taki los”.
Wyniszczenie psychiczne. Tak o tym potem myślałam. Żyłam wtedy w stanie nieustannego napięcia, bo zamiast poprawy, wciąż dochodziły nowe rzeczy – infekcja, kolejne zastrzyki, zapalenie płuc, żółtaczka, antybiotyki, sterydy. Z tamtego czasu zawsze będę pamiętać widok tych rurek i dźwięk nieustająco pikającej aparatury. W nocy odciągałam pokarm, część wlewałam do specjalnych termosów, część zamrażałam, a rano znów jechałam do szpitala.
Po trzech tygodniach odetchnęliśmy, ale Julka musiała jeszcze zostać w szpitalu. Była tam jeszcze trzy miesiące.
Zazdroszczę kobietom, które rodzą naturalnie tego pięknego porodu. Towarzyszyłam przy porodzie mojej przyjaciółce, to było piękne misterium. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, jak wiele straciłam.
Moje macierzyństwo nie było i nadal nie jest proste. Cały pierwszy rok życia Julki spędziliśmy w poradniach i na kolejnych badaniach. Neurolog, pediatra, okulista, laryngolog (badanie przesiewowe słuchu, też zawdzięczam WOŚP). Rehabilitowałam jej stópki, bo od leżenia w inkubatorze się powykrzywiały, ćwiczyłam z nią odruchy obronne, bo wcześniak ich nie ma, pomagałam jej przewracać się z plecków na brzuch. Setki godzin ciężkiej pracy.
Ale najważniejsze jest to, że Julka żyje. Przez trzy miesiące ratowano jej życie na Karowej i nie byłoby to możliwe bez nowoczesnych sprzętów. Gdyby ich nie było, odwiedzałabym moją córeczkę na cmentarzu. Moja historia to tylko jedna z wielu, bo przypadków porodów przed terminem jest coraz więcej.
Na karcie wypisu ze szpitala Julki napisano taką diagnozę – hipotrofia. To jest zatrzymanie się rozwoju płodu. Moja córka urodziła się w 27 tygodniu ciąży, ale jej rozwój oceniono na 25 tydzień.
Dziękuję WOŚP, że mogłam zostać matką.
Magda K.