Siedzimy na długich kręconych schodach, które prowadzą do hospicjum. Jest półmrok, który rozświetla ogień z kominka. Raczej jest spokojnie choć gdzieniegdzie słychać wyciszone głosy. Mężczyzna w żółtej koszulce wolontariusza (więzień) przenosi jakieś pudła z kablami. Krząta się jak u siebie. Podobnie jak dwoje dzieci, które próbują wyciągnąć dużą czekoladę z automatu, chichocząc jak to dzieci i uciszając się nawzajem, bo mimo 7 i 10 lat pamiętają gdzie są. Ich tata umierał tu dwa lata temu, a teraz spotykają się tu z innymi osieroconymi dziećmi. Więzień to muzyk, który siedzi za przestępstwa gospodarcze. Wszyscy znają jego album, dumni, że jest znany.
Pani Jola nie odsiaduje wyroku, ale przychodzi tu codziennie, bo lubi pomagać. Jest na emeryturze i ma błyszczące szaroniebieskie oczy. Czuje się tu ważna, bo dzięki niej i takim jak ona ludzie, umierający mogą odchodzić w godności. Mogą uczestniczyć we mszy, mogą zejść lub być zwiezionym do kawiarenki, gdzie odbywają się cotygodniowe spotkania przy muzyce lub występach i nigdy nie wiadomo kto zajmie puste miejsce i po kim to puste miejsce zostanie. Tłumaczy mi, że wielu rzeczy nie da się przewidzieć, bo tu ludzie umierają każdego dnia. Takie urodziny to raczej ironia losu, bo prawie pewne, że ostatnie. Z tego miejsca raczej się do domu nie wychodzi.
Jest tu miejsce spotkań dla walczących z rakiem, a także tych, którzy spodziewają się chorego śmiertelnie dziecka. Są spotkania dzieci, które straciły rodziców lub rodzica, a także dla owdowiałych małżonków. Objęte opieką są rodziny z chorym przewlekle lub umierającym dzieckiem i dorośli, którzy nie mają już szans na wyzdrowienie.
W ogrodzie jest popielniczka. Chorzy mogą (jeśli są w stanie) wyjść do ogrodu i zapalić papierosa. Nikt nie robi im wymówek, nie wyrywa papierosa z ust. Tu się pacjentów nie leczy, tu pozwala im się żyć jak najlepiej w tym czasie, który im pozostał. Chory ma prawo zjeść tort albo tabliczkę czekolady. Że za dużo cukru? Przecież życie na jego ostatnim etapie trzeba osłodzić. Nie ma tu zakazów szpitalnych, jest celebrowanie życia, mimo iż osadzenie tego w hospicjum wydaje się brzmieć groteskowo. Ale…
Hospicjum to też życie. Tak brzmi hasło gdańskiej Fundacji Hospicyjnej, która opiekuje tym miejscem. Wrzucam na Facebooka zdjęcia stąd, zero komentarzy, cisza. Z 40 tysięcy osób które masowo lajkują, wzruszają się fotografiami, komentują teksty, wydarzenia, zdjęcia – nikt nic nie mówi. Bo hospicjum to tabu. Klamra, która zamyka temat śmierci, starzenia, choroby. Boimy się tak bardzo, że zamykamy oczy.
Pod koniec dnia wolontariusz gra na gitarze Barkę, śpiewają ci co mogą. Przy dużym drewnianym stole osierocone rodzeństwo, ich mama, my, wolontariusze i pacjenci, którzy mogą jeszcze samodzielnie siedzieć. Obok rzędem stoją łóżka pacjentów zwiezionych z góry, przy których siedzą najbliżsi. Niektórzy mają zamknięte oczy i lekko się uśmiechają. Barka jest taka prosta w jednoczeniu ludzi. Chłopiec głośno się śmieje i biega między krzesłami, nudzi się. Chłopiec ma jeszcze ze sto lat do przeżycia, ma siostrę, która chce być neurochirurgiem i mamę, która jest jeszcze w żałobie, bo płacze z piosenką jak każdy kto niedawno kogoś stracił i wzrusza go każda melodia, która synchronizuje się z jego smutkiem. W tym jednym miejscu jest prawie sto lat przeżytego życia i sto lat przyszłości. Życie szkolne, towarzyskie, życie za kratkami, życie hospicyjne. Zastanawiam się co tu jest więzieniem a co wolnością. I czym tak naprawdę jest czas. Same paradoksy.
Mam w sercu trzy momenty. Jeden w kapliczce, gdy chory ojciec siedzi obok swojej córki i patrzy na nią z dumą wypełniającą całe jego wielkie oczodoły wyzierające z chudej twarzy. Drugi gdy chłopiec pyta mnie po cichu czy jak się ma przypięty mikroport to słychać jak się beka. Trzeci, gdy ksiądz w kaplicy mówi, że życie jest tam gdzie jest miłość. A miłość jest tam, gdzie są ludzie. Życie jest więc wszędzie tam, gdzie jesteśmy obecni.
Naprawdę nie potrzebujemy więcej. Tych gadżetów, kasy, wyjazdów, pustych nic nie znaczących przedmiotów czy miejsc. Tego wiecznego chcenia. Zabierania sobie i bliskim czasu, by mieć, zarobić, wydać. Pragnąć wciąż, dążyć ku czemuś, stawiać sobie cele, które są tak daleko od istoty życia. Zapędzamy się w robocie, a z dziećmi rozmawiamy w tak zwanym międzyczasie, nie mamy czasu zadzwonić do rodziców, którzy na to czekają, po drugiej stronie częściej monitor niż człowiek, nie mamy przestrzeni dla relacji z ludźmi. Warto czasami się zatrzymać i spojrzeć z lotu ptaka czy ma to sens.
W jednej z sal umiera człowiek, pies zwinięty w kłębek jest niespokojny, ale obecny w tych ostatnich momentach swojego pana. Myślę, że prawdziwe życie jest bliżej tego hospicjum niż centrum naszego świata.