Wyspa skał i wiatru, przepełniona aurą nostalgii i osamotnienia, zapomniana przez Włochów i rzadko odwiedzana przez turystów, idealna dla samotników kochających bliski kontakt z naturą. Sardynia to druga pod względem wielkości wyspa Morza Śródziemnego. Słynie z przepięknego wybrzeża – szmaragdowo-błękitnych zatok otoczonych skałami o osobliwych wypolerowanych kształtach. Dominującym żywiołem na Sardynii jest wiatr. Mówi się, że Sardynia jest „sempre ventilata” – cały czas „wietrzona”. Rzadko odwiedzana przez turystów zachowała swój pierwotny charakter. Panuje tutaj nieskażona i dzika natura – skaliste wybrzeża, odludne plaże, liczne zatoczki otoczone klifami, groty z kolosalnymi stalaktytami i stalagmitami, korytarze jaskiń wijące się kilometrami oraz kręte górskie drogi. We wszechobecnych tutaj skałach przybierających najróżniejsze kształty, każdy znajdzie co mu się „widzi” – zwierzęta takie jak słoń i niedźwiedź lub zaklęte w kamień ludzkie twarze.
Małe portowe miasteczko na zachodnim wybrzeżu wyspy. Moje pojawienie się wywołuje sensacje u lokalnych mieszkańców, których zresztą można policzyć na palcach jednej ręki. Jedyna w całym miasteczku otwarta kafejka serwuje tylko i wyłącznie kawę oraz lody. Jedyny w całym miasteczku bankomat przywalony gruzem jest w remoncie od zeszłego roku. Jedyny w całym miasteczku sklepik spożywczy świeci pustymi półkami, a nieliczne produkty mają nieaktualną od wielu miesięcy datę ważności. Nikt tutaj nie mówi po angielsku, więc nie mam wyjścia i próbuję porozumiewać się w języku migowo-włoskim. Na szczęście dzięki niezwykłej życzliwości i otwartości Sardyńczyków – idzie nam w miarę dobrze.
Największym problemem jest zjedzenie obiadu, bo trzeba jechać kilkadziesiąt kilometrów, żeby znaleźć otwarty i w pełni zaopatrzony sklep spożywczy (o restauracji można zapomnieć). Po wyspie podróżuje się bardzo dobrze wynajętym samochodem, drogi są w dobrym stanie. Pomimo, że wyspa jest duża, w ciągu tygodniowego pobytu udaje mi się dotrzeć do Przylądka Północnego i Archipelagu Magdaleny, Wybrzeża Szmaragdowego i Zatoki Orosei na zachodnim wybrzeżu oraz Riwiery Koralowej na wschodzie wyspy.Codziennie do snu kołysze mnie szum morza, a rano budzi mnie krzyk bardzo hałaśliwych mew. Poza tym nic się tutaj nie dzieje. Na całej wyspie opustoszałe miasteczka zdają się trwać we wiecznej sjeście. Cisza i spokój – gdzieniegdzie słychać tylko odgłosy z włoskich stacji radiowych i telewizyjnych. Na skałach przy morzu silny wiatr szaleje we wszystkie możliwe strony. Człowiek zdaje się być wystawiony ku dzikiej naturze i poniewierany przez potężne żywioły. Już dawno nie czułam się taka samotna jak tutaj … i już dawno mi ta samotność tak bardzo nie przeszkadzała …
Miłą odmianą w mojej samotnej podróży są codzienne śniadania, które dla kontrastu odbywają się w bardzo hałaśliwej atmosferze w kafejkach pełnych energicznie dyskutujących ze sobą Sardyńczyków. Codziennie rano siadam przy stoliku i ich obserwuję – jak piją kawę, rozmawiają prawie krzycząc i czytają gazety podczas obowiązkowej porannej kawy z rogalikiem. Typowe włoskie śniadanie składa się z kawy cappuccino oraz rogalika cornetto. Niektórzy maczają najpierw rogalik w mlecznej piance, a dopiero potem wypijają kawę. To jedyna chwila w ciągu dnia kiedy mam kontakt z ludźmi, dlatego tak bardzo się rozkoszuję ich obecnością i gwarem panującym w kawiarence. Zaraz potem przepadam znowu w mojej samotnej eksploracji tej dzikiej i odludnej wyspy …